Anomalia

1.

Było tak: na nowego krakowskiego Percevala dotarłem w niedzielę wieczorem, miałem wykonać nachtkritik typu B, czyli recenzję nocną, tyle że nie po premierze a dzień po. Mądrzy ludzie mówią, żeby nie chodzić na spektakl dzień po premierze, bo to tak zwane „przedstawienie kacowe”. Ale przecież już nikt nie pije wódki w teatrze, artyści prowadzą się porządnie, Perceval zaczyna próby od jogi, popatrzyłem na obsadę: skład ludzki tak zacny i profesjonalny, że jakbym był katolikiem, to dałbym od razu na mszę. Za sukces premiery i dobry tekst o niej. Wszak Paryż wart jest mszy a to miała być francuska opowieść.

Jest noc z wtorku na środę a recenzji dalej nie ma. W ogóle nic nie ma na stronie o ironio Codziennika o teatrze. Obejrzałem Percevala i mnie dokumentnie zatkało. I nie jest to niestety zakorkowanie z powodu genialności krakowskiego dzieła. Wprost przeciwnie. Moja trwająca już trzecią noc niemoc wynika z katastrofy, której byłem świadkiem. Bo jak opisać to co widziałem i czego nie zobaczyłem? Czy da się w ogóle zdiagnozować problem, jaki mam ja i chyba sporo innych widzów z oglądaniem a potem rozumieniem spektaklu Narodowego Starego Teatru? Są takie premiery, po których wszystko traci sens, świat się wali. Żyć się nie chce. Bo szykowałeś się na arcydzieło a dostałeś… no właśnie – co dostałem, że aż mnie tak zaparło?

fot. Mariia Shulga

2.

Klęska Percevala jest czymś absolutnie niebywałym, niespodziewanym, szokującym. Oto jeden z najwybitniejszych żyjących obecnie reżyserów teatru europejskiego pracował trzeci raz z zespołem Starego, trzeci raz z Małgorzatą Zawadzką i Romanem Gancarczykiem. Poprzednie realizacje – Trzy siostry i Pewnego długiego dnia doczekały się samych zachwytów, głębinowych recenzji, nagród i wyróżnień, zaproszeń na festiwale. Perceval przyniósł jakiś nowy, albo tylko długo nieobecny ton do polskiego teatru, skupił się na człowieku w bohaterach i człowieku w aktorze, mistrzowsko dłubał w psychologii postaci, obnażał mroki i rozpacz egzystencji tak straszne, że udźwignąć mogła je jedynie scena, bo w życiu szlibyśmy już od razu na tory.

To teatralne grzebanie w świadomości, obnażanie charakterów zgubionych w losie nie odbywało się w konwencji realistycznej, realizm był w słowach postaci, w ich myśleniu, w krótkich rozbłyskach sytuacyjnych bo reszta świata Percevala była jakimś beckettowsko-minimalistycznym uniwersum, z zastygłym czasem, kurczącą się przestrzenią, wnętrzem udającym to, co zewnętrzne. Pamiętacie mgłę ze sztuki O’Neilla, opisaną w didaskaliach jako biały opar sunący nocą od jeziora? Perceval i jego scenografowie zastąpili ją białym ekranem, który odgradzał głębię sceny od wąskiego pasma proscenium, gdzie stał fotel dla Tyrona i nic poza tym. Między ekranem a podłogą była może 30-centymetrowa szpara, przez którą mogła wturlać się Mary.

Wszystkie traumatyczne rozmowy i monologi wyrzygane z chorych na siebie samych bohaterów odbijały się od tego ekranu- mgły. On zasłaniał wszystko, co nie należało do tego strasznego domu i tej cierpiącej i zadającej sobie cierpienie rodziny. W Trzech siostrach otoczeni lustrami i ekranem bohaterowie Czechowa utknęli w piekle wspomnień o minionym życiu. Niby umarli, niby już poza życiem a dalej się starzeli, znikali, rozpadali na drobne kawałeczki.

Luk Perceval w tych dwóch krakowskich przedstawieniach (trzeba koniecznie napomknąć gwoli historycznej prawdy, że Trzy siostry były koprodukcją z TR Warszawa i nie przyjechałby flamandzki reżyser pod Wawel i nie został dłużej, gdyby nie Roman Pawłowski z Grzegorzem Jarzyną) pokazywał nam skalę scenicznego humanizmu: jak blisko teatr może być z człowiekiem i że wiwisekcje duszy i diagnozy społeczne nie dzieli wcale jakaś nieprzekraczalna granica międzygatunkowa.

I cóż się dziwić, że czekaliśmy, ja czekałem, na domknięcie tej polskiej trylogii Percevala w gorączce i niespokojności. Doczekałem się. Bolało, ale nie tak jak myślałem.

3.    

Widowisko o wdzięcznym tytule Seks, hajs i głód, kronika rodzinna według Emila Zoli bazuje zgodnie z zapowiedziami realizatorów na monumentalnym bo liczącym 20 tomów cyklu „Les Rougon-Macquart” francuskiego pisarza. Zola zaczął go komponować zaraz po upadku Napoleona III a skończył w ostatniej dekadzie XIX wieku. Nana i Germinal to chyba najbardziej znane w Polsce części tej opowieści. Perceval wraca do tej literatury po ponad dekadzie. W Thalia Theater, gdzie był dyrektorem artystycznym, zrealizował słynną trylogię Liebe. Geld. Hunger. (Miłość, Pieniądze, Głód), składającą się z samodzielnych, kilkugodzinnych przedstawień. Grano je razem w ramach całodniowego maratonu teatralnego – Perceval miał już na koncie podobny gigantyczny projekt czyli Schlachten! – sklejone jedna do drugiej wszystkie kroniki królewskie Szekspira. Parę lat temu na poznańskiej Malcie, mogliśmy uczestniczyć w Trzech kolorach również wielogodzinnej, epickiej opowieści o belgijskim kolonialiźmie. Cykl Zoli reklamowano tak: „1 family, 17 actors and actresses, 3 musicians, 7 novels.”

W każdym z trzech przedstawień Perceval mieszał tonacje, konwencje teatralne, nawet inaczej operował światłem: Liebe była jasna, w Geld większość scen tonęła w mroku. Każdy spektakl to inna przestrzeń, inny pomysł na ruch aktorów – bohaterowie jednej z części byli prowadzeni na sznurkach zwisających z sufitu, w innej rozrywał ich ciała jakiś atawistyczny rytm, drgawki rozpoznania swojej prawdziwej natury. Piorunujące wrażenie robiły zestawienia scen zbiorowych i dwójkowych, obrazy samotnych aktorów w pustej, ogromnej przestrzeni.

Perceval szukał w naturalistycznych powieściach Zoli opisu początków naszego świata. Opowiadał o korzeniach współczesności. Jak staliśmy się tymi, kim jesteśmy. Interesowało go dziedziczenie zła. Zarażanie się cierpieniem. Uzależnienia i choroby. Los kobiet. Rola pieniądza. Oślepienie wizją nowoczesnego świata. Powszechna industrializacja i korupcja młodej republiki. Greed is good! Kariery i upadki. Grzechy i zbrodnie. Wyzysk. Incest. Ciało. Padlina. Pisano, że Percevalowi udało się pokazać brzuch Paryża, czyli świat, w którym darwinizm spotyka tragedię grecką a Freud analizuje kapitalizm.

fot. Magda Hueckel

4.

Spytałem w kasie, ile trwa spektakl. 2 i pół godziny bez przerwy – odpowiedziała miła pani. Zaniepokoiłem się pierwszy raz: 20 tomów przywołanych, 7 książek adaptowanych, cały XIX wiek do opowiedzenia i to wszystko w nieco ponad dwie godziny? Żeby w cztery, cztery i pół Perceval te diagnozy Zoli poupychał, bałbym się jakby mniej. Są takie książki i takie opowieści, których się nie da ani na szybko przeczytać, ani objąć w krótkim stosunkowo spektaklu. Nie wierzę w dobrą realizację Dostojewskiego krótszą niż 3 godzinna, nie ma Mistrza i Małgorzaty w dwie godziny. Nie ma szansy, żeby to się zmieściło, jeśli chce się zbadać przynajmniej połowę tematów z powieści, zbudować na scenie świat o komplikacji i rozmachu porównywalnym z oryginałem.

Dlatego krakowskiego Percevala trzeba porównywać z jego ośmiogodzinną niemiecką Karma-Zolą i na przykład z adaptacją teatralną innej kobyły literackiej czyli W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, którą wykonali Krzysztof Warlikowski i Piotr Gruszczyński. Ich Francuzi w Teatrze Nowym trwali grubo ponad pięć godzin i do dziś są dla mnie wzorem uczciwego i mądrego przeniesienia książki w przestrzeń teatralną, bo dramaturdzy zrozumieli, że adaptacja to nie bryk, nie da się zmieścić wszystkiego, ale wybrane tematy, bohaterów, wątki można przekłuć jeszcze tekstami kontekstowymi od Fedry Racine’a po Zolę i sprawę Dreyfusa. Spektakl Warlikowskiego zaczynał się w miejscu, w którym spektakl Percevala powinien się kończyć, jedno pokolenie później. Kto wie, czy hamburska trylogia Percevala o strasznej Francji, w której zaczyna się współczesność, nie była inspiracją dla Francuzów Warlikowskiego, czyli opowieści o upadku i końcu Europy?

Jeśli w nowym podejściu do Zoli Perceval stawia na teatralny sprint, to co wybierze ze swojego dawnego scenariusza? Może starczyłoby skupienie się na dwóch książkach, ustawienie ich obok siebie tak, żeby przeglądały się w sobie, jak w lustrze? Perceval zdecydował inaczej. Skondensował fresk społeczny i kronikę rodzinną do rudymentów. To nie są historie, które się rozwijają, pokazują uwarunkowanie społeczne i psychologiczne, nie jesteśmy zbyt długo z bohaterami. Przed krakowską widownią pojawia się seria rozbłysków. Perceval cytuje siebie. Cytuje Zolę. Aktorzy nie grają bohaterów, tylko ich cytują. Krótkie podprowadzenie pod postać, sytuacja kluczowa, ujawnienie determinanty, rozczarowanie, klęska, koniec. Tak się opowiada w Starym Teatrze 7 książek Zoli.

Skondensowany przez Percevala Zola zaczął momentami przypominać Dzieła wszystkie Szekspira (w nieco skróconej wersji), autorstwa Adama Longa, Daniela Singera oraz Jessego Winfielda, tyle że zagrane na poważnie.

5.

Perceval zaczyna od ostatniej pozycji z cyklu – od Doktora Pascala, coś tam, coś tam, potem Nana, jakieś takie nierozpoznane, na koniec Germinal. Ta metoda miałaby sens, gdyby twórczość Zoli siedziała w nas jak Wyspiański i Mickiewicz, ale to Zola, więc najwięksi erudyci na widowni bazują na góra dwóch powieściach. Perceval daje im dokładnie te fragmenty, które pamiętają, the best of Zola i pędzi dalej. Wszystkich bohaterów gra siódemka aktorów (jeden na jedną książkę? Ha, to jeszcze miałoby sens!), po ogólnej prezentacji szybko zmieniają tożsamość, kobiety bawią się męskimi rolami. W efekcie nie zdążymy się do żadnej postaci przywiązać. Ona żyje w skrócie. Nie mamy szansy, by zbadać, kim jest, to ona deklaruje kim jest i co ją spotyka. Widzimy, że Anna Dymna jest raz w sukni, raz w spodniach i cylindrze, Aleksandra Nowosadko raz gra absztyfikanta Gerwazyny a zaraz potem zmienia się w jej i jego córkę Nanę. Krzysztof Zawadzki jest doktorem Pascalem na początku spektaklu a na końcu jakimś jego morderczym potomkiem z Germinala. Małgorzata Zawadzka najpierw siedzi na wózku, potem robi rewolucję w kopalni. Ewa Kaim jest matką Nany a potem starą Naną, bo przecież obie umarły tak samo.

Szybkie przeskoki od postaci do postaci, wędrówki w czasie, cytatowe ujęcie charakterów i działań bohaterów Zoli tworzy na scenie rodzaj chaotycznego dygotu. Jakby wszyscy aktorzy naraz chcieli coś bardzo ważnego powiedzieć i pokazać – ale tylko się nawzajem zagłuszają. Użycie mikroportów wytworzyło dodatkowy problem – siedziałem w 7 rzędzie, znam aktorów, ale wiele razy łapałem się na tym, że nie wiem, kto mówi. Gdzie stoi ta postać? Bo dźwięk był ustawiony z tą samą intensywnością. Magda Grąziowska operowała w głębi sceny, Zawadzka na proscenium a brzmiały tak, jakby obok siebie stały. Musiałem szukać oczami postaci, tropić głosy w przestrzeni. No, rany boskie!

6.

Powinienem zacząć tę analizę od opisu scenografii, ale na scenie było tak ciemno, że niewiele widziałem. Perceval chyba za bardzo zainspirował się Germinalem, wiadomo, w kopalni światła mało, nic nie widać. Niedoświetlenie świata może być atutem – patrz serial Silos, ale może też wkurzać widza – patrz Bitwa z Nieumarłymi w Grze o Tron. O co chodzi z tym mrokiem spowijającym przestrzeń zrozumiałem po kwadransie, a potem tylko męka czerni i szarości. Pomysł, że tło dla aktorów stanowią 3 metalowe zestawy ogromnych liter – Seks, Hajs, Głód, które unoszą się do góry po skończonej części przedstawienia, rozpoznałem dopiero, jak został sam pisany z prawej do lewej Głód. W ogóle niewiele pamiętam z tego spektaklu. Jakbym wypierał kolejne sceny. Wstydził się za nie.

7.       

Od czego zaczął się spektakl? Na scenę wszedł Roman Gancarczyk z pluszowym misiem i przytulił go jak niemowlaka w ojcowskich ramionach. Wyobrażam sobie, że grał ojca dziecka, samo dziecko, dziecko z zabawką a nawet misia, który lula małego Etienne’a. Co później robił wielki krakowski aktor – dalibóg nie wiem. Chyba siedział po lewej stronie sceny, grał na pianinie, gracko opadał i podnosił się z podłogi w okolicach rampy. Co było dalej? Wymazane. Wykasowane.

8.

Były takie plotki, długo przed premierą, że Perceval nie bardzo wiedział, co wystawić tym razem w Krakowie. Podobno Skrzywanek z Ignatjew proponowali reżyserowi, żeby zrobił W pustyni i w puszczy kluczem antykolonialnym. Śmialiśmy się z tego, bo raz, że to jednak przestarzała powieść dla dzieci i dwa, że Perceval wyczerpał już afrykański temat w Trzech kolorach i po co mu to. Ale teraz po Zoli, który też był powtórką, myślę, że to wcale nie była taka propozycja repertuarowa od czapy. Może słoń jakoś zaistniałby na scenie i byłby fun.

9.

Pomysł, żeby naturalistyczne powieści Zoli zagrać w konwencji symbolicznej na papierze może wyglądać szaleńczo atrakcyjnie, na scenie zwyczajnie nie działa. Ale przecież Perceval często nakłuwał jedną konwencję drugą, diametralnie różną. Więc czemu tu ten chwyt nic nie chwyta?  

fot. Wojciech Matusik

10.

Ja wiem, że w niemieckiej trylogii aktorzy też śpiewali, jednak w krakowskim spektaklu francuskie piosenki wykonywane w oryginale lub w przekładzie to jakieś nieporozumienie. Idea była chyba taka, że naiwność i słodycz tych utworów ma kontrastować z okrucieństwem życia. Że to piosenki bardziej zasłaniają rzeczywistość i bohaterów niż ujawniają prawdę o nich. U Percevala ktoś śpiewał Mon amour, mon ami, ktoś jedną frazę z Es si tu n’existais pas, na finał robotnice walnęły Tu etais formidable. Ale jak mieliśmy uwierzyć w siłę rewolucyjną upokorzonych kobiet i siłę tej piosenki, jak wszystkie utwory do tej pory miały charakter parodystyczny, kaleką formę, były lukrowanym zgrzytem?

11.

Jaki nieprzewidywalny jest teatr! Kto mógł przewidzieć, że się nowy Perceval tak ostatecznie rozkraczy? Nie wierzę, że spektakl dojrzeje z czasem, że nagle odkryjemy jego głębię i precyzyjność. Zdarza się, po prostu tak się zdarza, że teatralny mistrz przestrzeli z formą i pomysłem. Jarocki poległ swego czasu na PRLu według Mrożka, Lupa dał straszliwą premierę Poczekalni 2.0, Nekrosius niestety zrobił musical Miłość i śmierć w Weronie a Strzępka z Demirskim Jądro ciemności.

Zastanawiam się, skoro nie można było tej klapy przewidzieć, to czy dałoby się Percevalowi jakoś pomóc? Ostrzec go? Uświadomić, co się dzieje? To jest pytanie do dyrekcji Narodowego Starego Teatru.

Jak powiedzieć wielkiemu europejskiemu reżyserowi, na którejś tam próbie generalnej, że tym razem nie wyszło? Jak mógł wyglądać odbiór dzieła Flamanda? Kto się odważył, czy w ogóle ktoś się odważył odezwać?

Czy rozległ się taki na przykład głos z sali na pierwszej generalnej: Luk, my friend, it is too dark on the stage! I can’t understand the plot. Bro, I don’t recognize the characters. I don’t belive in revolution in the finale scene! The duration of the performance should be longer, please add one or two hours, my friend!

Nie znam kulisów tej produkcji, widać, że aktorzy ciężko pracowali, że Ewa Kaim i Magda Grąziowska grają bardzo ofiarnie, że popisuje się Nowosadko, że Zawadzka chce coś nowego w sobie u Percevala otworzyć, ale to są izolowane, krótkie próby ocalenia człowieka w teatrze, w którym reżyser nagle na niego oślepł.

Nie mam pretensji, że nikt nie pomógł Percevalowi. No bo jak można mu pomóc, jak w ogóle powiedzieć Percevalowi na generalnej, że spektakl jest do chrzanu? Umiem mówić ludziom przykre rzeczy, ale tu bym się zawahał. Bo nic już i tak nie dałoby się uratować. Błędne założenie było na początku, cięcie starego, obszernego scenariusza do esencjonalnej postaci sprawiło, że wszyscy realizatorzy wpadli w pułapkę pustej gęstości i wszystkoizmu.

12.

Kiedyś w teatrze była taka funkcja: kierownik literacki. On był od ratowania źle skrojonych scenariuszy, doradzania, akceptowania sztuki, którą miano wystawić. Jak czuł, że są błędy – nie dopuszczał tekstu do realizacji. Dziś konstruktywnej krytyki nie przyjmują nawet młodzi reżyserzy. A co dopiero mistrz Perceval. Kiedyś teatry prowadzili dyrektorzy-reżyserzy. Ich interwencje w odpowiednim momencie, „przereżyserowanie” dwóch-trzech scen, skróty lub zmiany akcentów w konkretnych rolach – to było zło konieczne. I często ratowało realizację! Dyrektor ingerował w dzieło albo za zgodą reżysera, albo kończył za niego spektakl. Dziś jest to działanie przemocowe i nieakceptowalne. Dlatego dopuszcza się do premiery spektakle, o których dyrekcja wie, że padną w zderzeniu z widzem. I myślę, że Skrzywanek z Ignatjew wiedzieli. Wiedzą. Czują, że nie wyszło. Wszyscy w teatrze i na scenie zrobili, co mogli a nic się nie udało. Kolejne arcydzieło Percevala nie powstało.   

Oczywiście zawsze znajdzie się widownia, która wstanie do oklasków. Znajdą się krytycy, którzy wykażą absolutną genialność dzieła. Ale Seks, hajs i głód to nie jest przedstawienie z rzędu tych najlepszych Percevalowych. Widziałem chyba z 15 jego premier w tym stuleciu i ta jest zdecydowanie najgorsza.

13.

Nie było przy projekcie Romana Pawłowskiego, przy poprzednich dwóch Percevalach – był. Może to jest odpowiedź, co i dlaczego się przewróciło.    

Narodowy Stary Teatr w Krakowie, Seks, hajs i głód czyli kronika rodzinna według Emila Zoli reż. Luk Perceval, scenografia: Anette Kurz, kostiumy: Annelies Vanlaere, światła: Mark van Denesse, choreografia: Ted Stoffer, muzyka na żywo: Justyna Skoczek. Premiera 18 stycznia 2025.

5 komentarzy

  • Panie Łukaszu akurat w Starym jest i dyrektor-artysta i nawet dział „dramaturgów”. Szkoda, że Pan nie zapytał ile ta klapa kosztowała. Sądząc po informacji na stronie BIP w zakładce PZP, honorarium reżysera było w kwocie co najmniej 130 tys.
    I to jest problem teatrów. Niepodważalna wolność twórcza, czyli brak odpowiedzialności twórców za przedstawienie. Żeby wiedzieć że jest problem z przedstawieniem nie trzeba czekać do generalnej.

    • Pani Ewo, Perceval musi chyba dużo kosztować. Taka liga. Ale jakby mnie dyrekcja Starego zapytała, czy wchodzić kolejny raz we współpracę z nim, powiedziałbym – z zamkniętymi oczami. Wiem, że katastrofy często okazują się katastrofami dużo wcześniej niż na generalnych. Ale co wtedy można zrobić – ja bym jako dyrektor nakazywał korakty, podpowiadał strukturę etc. Tylko kto by mnie słuchał – przecież to jest gdybanie, bazowanie na swoim wyobrażeniu, jak robi się teatr. Sprawdzianem dla działania konwencji bywa zwykle pierwsza konfrontacja z widzem. A wtedy jest już za późno na poprawki. No i kwestia mistrza – czy wierzy Pani, że Perceval, by posłuchał prostego kierownika literackiego. No, chyba nie. To tak jakby redaktor pociął nową książkę Tokarczuk i nie tyle powiedział, że jest zła, tylko odesłał do przepisania. Jakby zareagowała Tokarczuk? Zmieniłaby wydawnictwo! Ja bym zresztą bał się powiedzieć Percevalowi, że nic nie działa – brzmiało by to tak jak w tym upiornym angielskim z mojego tekstu. Kiedyś reżyserzy ufali starym dyrektorom. I ich słuchali. Komuś trzeba ufać. Dziś nie ufa się młodym dyrekcjom. Skrzywanek miałby mieć uwagi dom Percevala? Ignatjew cenzurować Flamanda? Przecież to samobójstwo. Towarzyskie i zawodowe. Dlatego współczuję dyrekcji. To nie jest w tym przypadku kwestia nieograniczonej wolności twórczej tylko błędu wyjściowego – skrócę własny 8 godzinny scenariusz do 2 godzin i pół. I będzie niósł te same sensy. Czasem od skracania lepsze jest napisanie czegoś od nowa. Pozdrawiam!

      • Ma też inną teorię. Za przeproszeniem, nie eksploatuje się reżysera w jednym teatrze. Dwa razy się fajnie udało, za trzecim razem może po prostu pomysł na scenę i zespół się wyeksploatował. Każdy, a szczególnie twórca, potrzebuje świeżości. Tu było raczej pójście na łatwiznę, taki patchwork ze swojej twórczości.

        I trochę się nie zgodzę, dyrektor musi mieć siłę i odwagę by ingerować, bo milczenie i konformizm zbyt wiele osób potem kosztuje. Ale to jest właśnie problem dyrektorów-artystów, którzy muszą lawirować i dobrze żyć ze środowiskiem, a znowu ingerencja dyrektora nie-artysty… olaboga jak on śmiał ignorant zwrócić twórcy uwagę. Dość często oglądając sztuki w teatrze ogarnia mnie współczucie i podziw dla aktorów, że mimo iż każdy widzi, słyszy i czuje, że spektaklu nie da się obronić, to jednak profesjonalnie wykonują swój zawód. Ale zapomina się, że aktor to pracownik i jak każdy powinien mieć zadania do wykonania w miarę swoich kompetencji. A czasami granie na scenie można porównać do przedzielenie obowiązków kierownikowi np. marketingu czyszczenia toalet. Tylko tu byłoby larum, że to dyskryminacja albo mobbing. Znowu kłania się podstawowe pytanie, czyj jest teatr? Dyrektora, reżysera ze swoją ekipą twórców, aktorów czy wszystkich pracowników, a może to miejsce świadczenia usług kultury dla widzów?

  • Ps. Przypomniał mi się przypadek że swojego teatralnego grajdołka. Inny kaliber. Reżyser gwiazda z warszawskiej bańki. Od początku nie miał pomysłu na sztukę. Ba, nawet mu scenariusz nie był potrzebny. Przez cały proces produkcji wiadomo było, że będą problemy, ale wciąż tliła się nadzieja, że może jednak coś z tego będzie. Po premierze też wszyscy wrośli w fotele i mini mówiły wszystko. Na szczęście była reakcja, spektakl zbyt progresywny, nowatorski, dla wysmakowanej widowni. Czyli najlepiej nie prezentować go u siebie tylko na festiwalach. I co ciekawsze, spektakl nawet nagrody dostaje 😁
    Zatem jest nadzieja dla Starego.

Łukasz Drewniak

Łukasz Drewniak jest krytykiem teatralnym, redaktorem, moderatorem, selekcjonerem
i konsultantem. Ekspert od współczesnego teatru litewskiego. Wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny Gazety Teatralnej „Didaskalia”. Redaktor książek„ Dziennik podróży z Kantorem” Wacława i Lesława Janickich oraz biografii Izabelli Cywińskiej „Dziewczyna z Kamienia”. Dyrektor artystyczny Krakowskich Reminiscencji Teatralnych w latach 2002–2005. Pomysłodawca tyskiego
TopOFFFestival. Wieloletni recenzent teatralny „Tygodnika Powszechnego" (1995–2005), „Przekroju” (1999–2012), „Dziennika. Gazety prawnej” (2005–2010). Do roku 2015 współpracował z TVP Kultura jako redaktor i prezenter.

Selekcjoner konkursu o Złotego Yoricka w ramach Gdańskiego Festiwalu Szekspirowskiego.

W latach 2014 – 2024 współtworzył program impresaryjny lubelskiego Teatru Starego i prowadził na tej scenie cykl debat „Bitwa o kulturę”.

Na portalu teatralny.pl był autorem cyklu „Kołonotatnik” (380 cotygodniowych odsłon), na który składały się teksty publicystyczne, eseje teatralne, recenzje i facecje. Kołonotatnik. Codziennik o teatrze Łukasza Drewniaka to logiczna kontynuacja i rozszerzenie tamtej blogo-rubryki.