1.
Jak to jest – ledwo się Boska Komedia zaczęła i już się kończy?
Dosłownie za dwie-trzy godziny werdykt międzynarodowego jury.
Jutro w niedzielę idę trzeci raz na Elisabeth Costello, spektakl pochodzący z czasów, kiedy reżyserzy czytali i wystawiali wielką literaturę a nie drukowane w gazetach i wieszane w internecie analizy socjologiczne. Nie żebym miał coś przeciwko socjologii, artykułom popularyzującym wiedzę, po prostu stwierdzam fakt.
2.
Główny program krakowskiego festiwalu spiął się wyjątkową klamrą – zaczęliśmy od wojny w Ukrainie i chóralnej medytacji zespołu Marty Górnickiej nad świadomością i ciałem kobiety w chwili, gdy zaczyna płonąć świat a skończyliśmy pokazem Ocalonych Kleczewskiej, Przepiórskiej i Rowickiego – wstrząsającą opowieścią o dziewczynkach i kobietach spędzonych podczas Powstania Warszawskiego na Zieleniak, miejski plac, gdzie je zbiorowo terroryzowano, gwałcono, mordowano a na koniec o nich zapomniano i wymazano ze zbiorowej pamięci, bo to taki wstyd mówić o gwałcie na wojnie, o niechcianych ciążach, syfilisie, poharatanych łonach ofiar, o spermie i penisach ruskich sołdatów z RUNY na faszystowskiej służbie.
Przepiórska wychodzi na scenę, jako świadkini i ocalała z tamtej rzezi stara kobieta, niezdarnie i niezbornie wygłasza mowę z okazji odsłonięcia pomnika kobiet z Zieleniaka. Ta mowa jest dla niej jak otwarcie grobu, którym stało się jej ciało. Przepiórska mówi najpierw zza pulpitu, rozsypują się jej kartki, próbuje wrócić na swoje miejsce na widowni, ale rozkopanego grobu nie da się łatwo zasypać słowami. Na trzech ekranach za plecami aktorki pulsują obrazy przedstawiające najpierw przykrytą czarną materią bryłę pomnika na Zieleniaku, potem jego wędrówkę przez Warszawę – w przeszłość, do czasu wojny. Jest tak jakby pomnik ku czci ofiar szedł przez miasto i szukał ludzi, których trzeba upamiętnić. Sylwetki przechodniów, kobiet, dzieci, cyrkowców na podniebnych linach przenikają się i zlewają ze sobą, jakby coś ich zjadało i wypluwało. Człowiek roztapia się w asfalcie, frunie w powietrzu, czarny płaszcz zmienia się w bujną fryzurę. A potem są tylko ruiny i trupy na rumowisku, zabitych kobiet, dziewczynek, które zdają się spać pod gruzami, przykryte ciałami. W końcu przybierają postać aktorki – najpierw jako dziecka potem dojrzałej kobiety. Ta, która opowiada została ulepiona z martwych ciał, zapomnianych doznań, zgubionych uśmiechów i spojrzeń. Żyją tylko w niej, ale przecież to tylko obraz, nie da się ich wypowiedzieć a przecież po to tu przyszła Przepiórska.

Aktorka cały czas walczy z tymi obrazami za plecami, wie, że one odwracają uwagę od jej sylwetki, ruchu, szamotania się i cierpienia. Zamiast przeciąć wstęgę, opasuje nią całą widownię, zamiast pokazać wojenne blizny sama staje się niezagojoną raną, smaruje krwią, imituje drgania gwałconego ciała oparta o biały ekran. Już po wszystkim zostają na płótnie ślady krwi z dłoni.
Przepiórska balansuje między starością i dzieciństwem swojej bohaterki, rozbiera się i ubiera nieustannie, tańczy w snopie światła, śpiewa piosenkę, przywołuje swoje dziecięce próby wejścia do kina na film dla dorosłych. Ale to życie, które przywołuje jest jakieś takie kalekie, poharatane jak jej ciało. Owszem, zemstą ofiary na oprawcach jest zawsze to, że ofiara żyje dalej, udaje, że się nic nie stało. Irena Przepiórskiej przestaje w końcu udawać. Spektakl kończy się apelem poległych, aktorka wyczytuje nazwiska tych ofiar gehenny na Zieleniaku, które można było odnaleźć w dokumentach, które zidentyfikowano. Stoimy z nią w ciszy długo przed brawami, żeby uczcić pamięć tych bezimiennych.
Agnieszka Przepiórska stworzyła już chyba z tuzin monodramów z Ratajczakiem, Gryszkówną i teraz z Kleczewską. W każdym na pierwszym planie była kobieta: zapomniana, niezrozumiana, niedoceniana. Walentynowicz, Sadowska, Kossak, Ginczanka, Szymborska i teraz ta dziwna pani Irena. Przepiórska pozwala im przez siebie mówić, nagina swoje ciało do ich potrzeb, gimnastykuje się w dużej i małej historii. One są w niej jak dybuki, zagnieżdżone i obce. Ale aktorka ich nie przegania. Nie protestuje przeciwko tym sublokatorkom w akcie przeistoczenia, spektaklu biograficznego. Jest głosem, który brzmi na scenie choć powinien grzmieć na publicznym placu, w korytarzach prezydenckich pałaców, w świątyniach i na targowiskach. Co tu dużo mówić, piękna misja.
Oglądając Ocalone nie czułem wzruszenia – dziwne bo zwykle płaczę słuchając historii, wobec których jesteśmy bezsilni, bo cokolwiek byśmy teraz nie poczuli i czegokolwiek nie zrobili to one się zdarzyły, nic z tym poza pamięcią i kontemplacją już nie zrobimy. Przepiórska mogła zrobić i zrobiła a my – cóż oprócz pamiętania, przeżywania tych cudzych przeżyć nam pozostało? Obserwowałem swoje ciało na tym spektaklu – reagowało jak automat: patrz tu, przenieś wzrok tam, wstań, bij brawo. Byłem jak pusty kadłub, z którego uciekły wszystkie emocje. Byłem jak puste gniazdo, do którego za chwilę wejdzie jakiś żydowski, polski, ukraiński dybuk.
3.
Oczywiście nie wiem, jaki będzie werdykt. Mam jednak takie przeczucie, że jury doceni Antygonę w Molenbeek malutki spektakl Anny Smolar z Teatru Dramatycznego. Dramat Stefana Hertmansa zagrany przez Mariannę Linde, Michała Sikorskiego i Maniuchę Bikont. Rzadko zdarza się przedstawienie tak krystaliczne w formie, zaplanowane w każdym geście, ruchu, intonacji i dźwięku. Antyk splata się tu ze współczesnym dramatem politycznym, forma muzyczna z jakimś poharatanym storytellingiem. Nad głowami aktorów wisi biały odłamek bloku mieszkalnego a może po prostu telebim eksploatowany na wielkich koncertach wypadł z uchwytów i leciał teraz na głowy aktorów. Zaraz ich zmiażdży, przygwoździ do ziemi.
Instrumentalistka, czyli Maniucha trzyma przed sobą jak lalkę Nourię, belgijską studentkę, która upomniała się o zwrot fragmentów ciała jej brata-idioty, zafascynowanego ISIS, który wysadził się w Brukseli, zabijając wiele przypadkowych osób.

Maniucha przebrana jest w coś, co ma imitować grecki strój, obsługuje elektronikę na scenie, generuje dźwięki, dmucha w wielki puzon wyglądający jak starożytna amfora. Maniucha jest prawdziwą Antygoną, tamtą Antygona z mitu i tragedii, ubrana w sportowy strój Nouria Marianny Linde to jej duchowa spadkobierczyni, kolejne z wcieleń kobiet sprzeciwiających się władzy, sądom, społeczeństwu, żeby ocalić jakąś nieważną dziś a odwieczną wartość. Prawo do pochówku, prawo do pożegnania i opłakania przez bliskich. Nouria nie ma nic wspólnego z ekstremistami, studiuje prawo, kpi z brata, ale tęskni za nim, kiedy był jeszcze normalny, ludzki, niezaczadzony ideologię świętej wojny. Pamięć o nim to pamięć o wspólnocie i rodzinie. A teraz go nie ma.
Jak zakończyć ten rozdział? – pyta aktorka i działa. Chodzi po pustej scenie i opowiada o swojej wędrówce po instytucjach, sądach, policji, prawnikach, żeby załatwić sprawę pogrzebu. Ale nie skończono jeszcze badań DNA, czy to resztki w czarnym worku to na pewno to, co zostało z zamachowca? Może są tam jakieś ważne ślady dla śledztwa? Nie wydamy ci ciała. Doprowadzona do ostateczności Nouria włamuje się do policyjnej kostnicy, zostaje złapana i aresztowana. Izolowana, traktowana jako terrorystka, wspólniczka, wariatka, islamistka. W końcu umiera gdzieś w kazamatach, jak Sofoklesowa Antygona zamknięta za życia w grobie. Linde opowiada tę historię w interwałach, kiedy rwie się jej głos, zaczyna śpiewać, jakby animowała nią Antygona-instrumentalistka. Wokal współczesnej dziewczyny zostaje wzmocniony śpiewem mitycznej Antygony.
Opowieść zmienia się w lament a może w grecką nekyję, pieśń śpiewaną na grobach bohaterów, pieśń, wedle jednej z teorii mogącą być źródłem pierwszych chórów tragediowych. Wspaniała, bolesna jest ta Nouria Linde. Samodzielna i sterowana, wściekła na brata-zamachowca i jednocześnie czuła wobec jego poszarpanego ciała. Krąży po scenie, tańczą jej ręce, ciało przybiera absurdalne pozy i czasem zdaje się, że widzi siebie w odbiciu instrumentalistki-Antygony. Jest mitycznym lustrem. Nie sama decyduje o swoich wyborach.
Tragedia bohaterki dramatu Hertmansa polega na przekleństwie powtórek, nawrotów losu, cierpienia i śmierci, których żadna jednostka nie powstrzyma. W perspektywie Nourii znikają ofiary jej brata, jest tylko on i wspomnienie dawnego życia, które trzeba razem z nim pogrzebać. Dziecko imigrantów z Tunezji czuje się częścią nowoczesnego społeczeństwa, ale w chwili kiedy rodzina przegrywa z państwem, kiedy trzeba wybrać miedzy lojalnością wobec społeczeństwa a wiernością padlinie, która była uciążliwym bratem, Nouria wybiera padlinę, Tunezję, piach i śmierć.
Marianna Linde nie broni jej wyborów, tłumaczy je o tyle, o ile je rozumie. Przede wszystkim jednak się dziwi. Czemu to robię? Czemu to się stało? Jak tak można? Czego chcecie od zwłok? Gdzie powinna kończyć się zemsta? Co jest prawdziwą karą? Co nazywamy dziś sprawiedliwością? Anna Smolar tka ten krótki nieco ponad godzinny spektakl, jak gęsty gobelin. Obecność Maniuchy Bikont nadaje spowiedzi Marianny Linde estetycznego ciężaru i lekkości zarazem. Cierpienie staje się melodyjne, piękne, wzniosłe. To oczywiście kłamstwo, efekt teatralny, ale przecież on nas uwodzi, pozwala wytrzymać najstraszliwsze historie w roli słuchacza i widza.
Michał Sikorski asystuje Mariannie Linde i Bikontowej, wychodzi zza półkoliście ułożonych zasłon przebrany za policjanta z dzielnicy, adwokata, adwokatkę, Dike – bogini sprawiedliwości i w krótkich scenkach przedstawia postaci epizodyczne tej historii. Jest jakby posłańcem absurdu, angelosem od niemożności, złych wieści, niezrozumienia intencji bohaterki. Kiedy go nie ma, na pustej scenie zostają tylko dwie kobiety – grecka zasada trzech aktorów zostaje zachowana w warszawskim spektaklu.
Smolar reżyseruje po sylabie. Rozkłada słowa jak klocki i sprawdza, co można z nich złożyć. Jak wskrzeszają i uśmiercają człowieka. Jak istnieją naraz w dwóch czasach – mitycznym i rzeczywistym. Reżyserka nie boi się efektów komicznych, oszałamia spójnością użytych w spektaklu środków.
Wyszedłem z Antygony w Molenbeek w oszołomieniu przetykanym desperacją. Przecież Antygona zawsze była najbardziej polską z greckich heroin – to był nasz dylemat: wierność grobom czy posłuszeństwo wobec praw żywych. Tymczasem przez dramat Hertmansa i spektakl Smolar możemy patrzeć na niego z boku, jak na owada w słoju. I bać się, że wybór Antygony znów przyjdzie do nas. Z tej lub tamtej strony granicy.
4.
Werdykt omówię już jutro. Pędzę teraz na ogłoszenie wyników prac jury. I zwyczajowe festiwalowe finałowe bunkrowe „roztrzęsiny”. Będziemy grupowo roztrząsać, czy werdykt sprawiedliwy, czy sprawiedliwość w teatrze, w ocenianiu teatru w ogóle istnieje.
c.d.n