Fortissimo reż. Marcin Liber AST w Krakowie
Najpierw był film dokumentalny Pianoforte Jakuba Piątka o uczestnikach konkursu chopinowskiego. Taki zapis ich myśli i emocji, złudzeń i nadziei. Horror zakulisowy, spowiedź i psychodrama. Liber i scenarzystka Małgorzata Czerwień przepisali go na dwanaście studenckich głosów plus jeden. Młodzi aktorzy z AST już są w przestrzeni, kiedy my widzowie wchodzimy. Stoją w dziwnych, akrobatycznych pozach, są jak bio-obiekty: pianiści zespoleni z krzesłami do fortepianu, akrobaci niewidzialnych dźwięków.
W odróżnieniu od spektaklu Górnickiej nie tworzą jednolitego, silnego i energetycznego chóru. To raczej chór przypadkowy, zmuszony do bycia razem. Grupa indywidualistów zgęszczona na małym skrawku przestrzeni nie tworzy wspólnoty. Konkurs chopinowski jest przecież przeznaczony dla solistów. To wyścigi samotników.

Studenci AST wyglądają jak z żurnala, eleganckie młode kobiety przyszły z balu debiutantek w Wiedniu, eleganccy młodzi mężczyźni wybierają się na korpo imprezę. Uczesani, wyperfumowani, umalowani. Ale przecież wezwano ich tu na wojnę. Przybyli żeby wygrać – zaliczyć 3 a najlepiej 4 etap. W krótkich rozbłyskach-monologach poznajemy ich odczucia, wyznają, jak wygląda ich codzienność pianistyczna – ból ciała i krwawiące palce, nieustanny trening, odcięcie od świata, przeklęta dominacja muzyki, rola rodziny, rola profesorów. Każdy z tego połamanego, fałszywego chóru jest zdeterminowany, ale słabość i niewiara już czyha.
Liberowi i studentom udało się pokazać absurd, gorycz i ulgę przegrywania – w jednej ze scen bohaterki zdejmują z włosów ręcznikowe turbany i okazuje się, że jest na nich napis PRZEGRYW. Takie później noszą koszulki, tak o sobie myślą. Dużo tu działań zbiorowych, najczęściej bez tekstu – wtedy studenci na ustawionych rzędem bezoparciowych krzesełkach podnoszą się i opadają jak klawisze fortepianu. Tańczą w kręgu jakiegoś mazurka, rozrzucają nuty po scenie. Wspólnie i komediowo rekonstruują wykonanie utworu Johna Cage’a 4.33 – złożonego z ciszy i pauz. Młodym towarzyszy rekwizyt – atrapa fortepianu, ale zamiast grać Chopina mówią nad klawiaturą o swoim życiu w cieniu Chopina. Twarze siedzących przy fortepianie konkursowiczów są pokazywane w dużym zbliżeniu na ekranie. I wtedy lepiej widać niepewność, lęk, wahanie. Mamy wrażenie, że bohaterowie nie słuchają siebie nawzajem, widzowie to dla nich tylko lustro, rekonstruowany na scenie konkurs staje się rozgrywką w trójkącie ja-moje ciało-muzyka. Chopin a raczej zasady samego konkursu, kryteria oceny to seans tortur, w którym liczy się bardziej wizerunek i pokora niż talent i dezynwoltura.
Twórcy dyplomu analizują przypadek zwycięstwa Kristiana Zimermana i porażki Ivo Pogorelicia. W pewnym momencie do gry o muzykę, sens zawodów w sztuce i cenę psychologiczną walki o zwycięstwo podważa sam Fryderyk Chopin. Nie mogę powiedzieć, jak się pojawia na scenie, a jest to deux ex machina, który naprawdę robi wrażenie i dlaczego przerywa koncert wykonań oryginalnych chopinowskich kompozycji (głownie preludia, sonaty i etiudy) nowoczesną piosenką. Intencje młodych aktorów i Libera są jasne – dokument Piątka o pianistach służy im do rozmowy o własnym zawodzie. Aktor jako solista, aktor jako koń wyścigowy staje się karykaturą sztuki scenicznej.
Spektakl opowiada o niemożliwości empatii, partnerowania sobie, o nieistnieniu wspólnego celu skoro jest tylko cel jednostkowy a wygrać może jedna osoba. Ale też pokazuje drogę ocalenia – można wypisać się z wyścigu, zabrać walizkę, wyjechać, grać dla przyjemności, dla dzieci, uczyć innych, porzucić aktorstwo lub muzykę na zawsze.
Dyplom Libera to z jednej strony dyplom wzorcowy – trzynaście równych ról, każdy aktor ma swoje 10 minut popisu i skupienia na nim uwagi widza, jednocześnie studencki zespół działa wspólnie, jak jeden organizm (nawet jeśli u Libera to razem oznacza de facto osobno, wspólnota jest na siłę i z musu), z drugiej – młodzi aktorzy nie lubią takich spektakli. Pamiętam, jak opowiadali mi członkowie obsady Czeskiego dyplomu Piotra Ratajczaka, że owszem to fajne doświadczenia, spektakl wszedł do repertuaru opolskiego teatru, był akcją zbiorową, zbierał zasłużone nagrody i pochwały, ale indywidualnie nikomu nie przyniósł spodziewanego sukcesu – dyrektorzy, przyszli pracodawcy chwalili całość, ale nie zapamiętywali jednostek. Tu może być podobnie, bo krakowscy studenci stanowią wyjątkowo wyrównaną i utalentowaną grupę. ale właśnie grupę, w której poszczególne osoby oświetlają się i wzmacniają przez wspólną obecność na scenie. Różnorodność osobowości i talentów.
Bawiła mnie Julia Arendowska w nagłych przejściach i przeskokach osobowościowych z uczestniczki konkursu na telewizyjną komentatorkę. Bardzo dobry monolog przy fortepianie miała Aleksandra Burdzińska, jakby przeniesiona żywcem z lat dwudziestych Tamara Łempicka zamieniła pędzel na klawiaturę. Nie mogłem się długo zorientować, jaki naprawdę kolor ma suknia Zuzanny Wieczosek, grającej najmłodszą uczestniczkę zawodów chopinowskich, fiolet czy beż: jest w tej aktorce zadziorność i przewrotność dawnej Zuzanny Skolias.
Alicja Matusiak może podbić polskie kino bo jej twarz to kompilacja pięknych nieoczywistości – u Libera patrzyłem na nią i nie mogłem się zdecydować, czy więcej w jej postaci zmieszania czy sarkazmu. Silna i wyrazista Paulina Gajewska ustawiała sobie kolegów i koleżanki na scenie, jej ciało ukryte za zieloną suknią cały czas krzyczało: co to za bałagan wokół mnie?! Sandra Boryczka wytrzymała ciśnienie późnego monologu, dzielnie działała w zespole, zastanawiałem się, gdzie ona te rany swojej bohaterki poukrywała – aż zobaczyłem.
Magda Żak cała w czerwieni łopotała jak sztandar dystyngowanej rewolucji nad głowami zespołu aktorskiego. Ja was wszystkich poranię, bo ubrałam się we własną ranę – i ta rana jest piękna. Mateusz Kurcius rozbawił mnie jako nieporadny muzyk podczas wykonania dzieła Cage’a: jego bohater popsuł chyba wszystko, co mógł popsuć w tej doniosłej chwili.
Filip Zaręba zagrał chłopaka, który nie pasuje do tego snobistycznego towarzystwa, jak jego wąsik do fortepianu. Człowiek, który nie wierzy w siebie, sam rezygnuje przed czasem, zmaga się z własną niewidzialnością czy raczej przeźroczystością. Jakub Tofil był grzecznym i dobrze ułożonym pianistą z dobrego domu, marzeniem każdego profesora. Michał Murawski w bokserskich rękawicach próbował przełożyć techniki pianistyczne na technikę ciosu na ringu. Łobuz, pierwsza gęba na dzielni – co on tu robi w tej garderobie dla subtelniaków?
Kamil Żebrowski w brązowej marynarce miał popisowy numer z workiem na głowie: tak, właśnie w takiej formie należy udzielać wywiadów, postuluję za aktorem, żeby większość scenicznych ról grać w podobnym przebraniu. Silni faceci powinni mieć poczucie humoru. Grzegorz Zinkiewicz jest częścią deux ex machina, więc żeby nie psuć państwu zabawy, nie powiem kogo gra i skąd wychodzi. Mogę tylko zdradzić, że jest częścią świata zombi, ma związek z potężnym muralem czyli Błękitną Tuberkulozą, kopią obrazu Wojciecha Pietrasza, która w finale pojawia się na tylnej ścianie sali im. Jerzego Treli. Chopin jako upiór, Chopin jako narodowa, klasowa, inteligencka zaraza.
Zmęczyłem się wyliczaniem zalet młodych aktorów, ale to fajne zmęczenie. Bardzo na nich liczę, liczę, że grupowo i pojedynczo wniosą jakiś nowy ton do polskiego teatru. Tę złośliwą elegancję z ich postaci w spektaklu Libera. Dumę z bycia przegrywem od czasu do czasu. I zrozumienie, że czasem czwarte miejsce jest jak zwycięstwo, że w ogóle życie, granie, oddychanie to już jest zwycięstwo.
2.
Boska kronika towarzyska
I już po tajemnicy
Wyjaśniła się sprawa Filipa Perkowskiego – Fortissimo oglądał najpierw do połowy o godzinie 15.00 potem musiał iść na swój spektakl, zagrał i wrócił na końcówkę drugiego pokazu, żeby dowiedzieć się, jak dyplom Libera się kończy. Można i tak oglądać przedstawienia na Boskiej, to jest w końcu festiwal wolności.
Lód
W Bunkrze Sztuki czyli w przeszklonej kiszce na Plantach, gdzie do późna w noc trwają rozmowy branżowe, które uświetniają swoją obecnością dyrektor Festiwalu Bartosz Szydłowski i przyjaciel młodzieży Jacek Wakar, jest po północy sakramencko zimno. Może dlatego, że liczba miejsc stojących się zmniejszyła i nie ma się jak ogrzewać. Gdzie te czasy, gdy Yana Ross pokazywała nam tatuaże na ramionach? Człowiek, który wychodzi do łazienki nie tylko musi się znów ubrać, ale też wynająć kożuch od znajomego Bacy z Poronina, który stoi przy wyjściu. Baca bierze po 7 zł od kożucha. Kożuch trzeba zwrócić nie zamoczony. A co będzie, jak w przyszły weekend dmuchnie śniegiem i mrozem? Bardzo proszę o nieprzeziębienie jury.
Krzesełka Lorda Blottom
Quanta Twarkowskiego zainstalowała się w studiu telewizyjnym Telewizji Kraków na Łęgu. Tłumy, tłumy, tłumy. Łukasz Twarkowski ma już w końcu status reżysera kultowego. Magika od technologii, baletmistrza kamer i modułów, poety twardego montażu. Twórcy filmów kręconych na żywo. W oglądaniu jego wizualnych labiryntów, w przeżywaniu jazgotu pikseli i bajtów bardzo przeszkadzają malutkie ciasne krzesełka zainstalowane przez organizatorów. Ludzie siedzą jak sardynki w puszce, po której przejechał walec drogowy. To jest horror dla ciała, dla kręgosłupa, dla krążenia! Podpowiadam dwa rozwiązania – albo wymienić fotele na szersze lub rozrzedzić gęstość zainstalowania tych istniejących albo wpuszczać na salę wyłącznie widzów o wadze do 80 kg i niższych niż 190 cm. Od razu przyznam, że łapię się tylko do jednej z tych selekcyjnych kategorii. Martwię się o siebie po doświadczeniu Quanty, bo mam na tej widowni oglądać jeszcze Elisabeth Costello w przyszłą niedzielę. Ciało już drętwieje ze strachu. W sobotni wieczór ratowałem się recenzenckim sprytem. Tuż przed rozpoczęciem pierwszej części spektaklu wypatrzyłem 3 wolne miejsca w ostatnim rzędzie i w biegu ostatniej szansy opuściłem swoje krzesełko i przepraszając 15 widzów, którzy musieli wstać i otrzeć się o mnie, dotarłem do tego pustego, pięknego zakątka widowni na czas. W przerwie widowiska do mojej wyspy wolnej przestrzeni przysiadły się inne osoby. Mina mi nieco zrzedła, choć ludzie mili. Na szczęście dostrzegłem inne wolne miejsce jeszcze dalej – już przy barierkach. Przemieściłem się i znów oglądałem spektakl w eleganckich warunkach. Było jeszcze paru takich widzów jak ja, co przypomniało mi przemieszczanie się widzów na Les Employes Twarkowskiego w Teatrze Studio, gdzie zmienialiśmy miejsce, kiedy tylko chcieliśmy podczas przedstawienia – siedziałem wówczas na module przy ścianie, na podłodze, chodziłem wokół kubika scenicznego, zasiadłem na koniec na teatralnej widowni bo kilka takich rzędów zostawiono. Może zamiast wciskać nas w haniebnie wąskie fotele organizatorzy Boskiej przed Elisabeth Costello przebudują przestrzeń, tak aby całe grupy widzów mogły poruszać się swobodnie po sali. Z mojego doświadczenia wynika, że widz chodzący przeszkadza innym znacznie mniej niż widz patrzący w ekran komórki.
Jutro opis Quanty i niestety Ziemi, która jest płaska ze Starego
c.d.n