1.
Zorientowałem się, że nie powiedziałem nic o dwóch ważnych przedstawieniach z samego początku Boskiej – nie były na moim szlaku a przecież je znam, pisałem o nich, pozbierałem głosy od ludzi, którzy poszli na ich prezentacje w ramach Boskiej Komedii. Ich współistnienie w programie festiwalu może być świetną ilustracją tezy o zarażaniu się spektakli od siebie, wchodzeniu w nieoczekiwane podobieństwa i współbrzmienia. Coś takiego chyba spotkało Fobię i Wesele.

Marcus Ohrn i Maja Kleczewska – niby postaci biegunowo odmienne: szwedzki performer, polska reżyserka, ona jest polityczna, on bardziej społeczny, ona siedzi w klasyce, on we własnych scenariuszach, ona serio, on zgrywus. Ale zestawienie ich spektakli ujawnia podobny cel – oboje pokazują uderzenie w klasę średnią. Przecież o tym jest dziś Wesele Kleczewskiej: o dojrzewającym gniewie ciemnego, prawicowego ludu na liberalne elity. I o tym wzmożeniu tylko z innej strony jest Fobia Ohrna mówiąca o absurdalno-orgiastycznej zemście wykluczonych i wkurzonych homoseksualistów biorących odwet na swoich pozornych sojusznikach, grzecznych liberałach z wielkich miast.
Kleczewskiej i Ohrnowi udało się wyodrębnić złość i żal określonych grup społeczeństwa. Nazwać ich pretensje, pokazać, że są na granicy wytrzymałości, że desperacko poszukują nowych narracji, nowych liderów i bohaterów. Za chwilę wybuchną. Ale wbrew pozorom nie zwrócą się przeciwko sobie, tylko uderzą w tę warstwę społeczną, która ich rozdziela. Klasę średnią i inteligencję, do których kiedyś się aspirowało a dziś się z nich wyśmiewamy, ignorujemy ich wartości, obcinamy po kawałku, bijemy w nie jak w bęben. U Kleczewskiej w emocjach jakie targają chłopami Wyspiańskiego widzimy odprysk jej sceny strasznych nacjonalistycznych Dziadów z II części dzieła Mickiewicza. Historia i przeszłość, z której przychodzą duchy to piekło zbrodni narodowych, panteon dwuznacznych bohaterów, katalog pogromów, denuncjacji, morderstw. W Czepcu, drużbach, dziadach z Wesela już kipi, oni nie chcieliby wcale zająć miejsca liberałów z miasta, oni chcieliby wyrżnąć w pień ten pozorny, zakłamany, zapatrzony w siebie punkt odniesienia. Nikt im nie będzie mówił jak żyć, w co wierzyć, kogo szanować. Swój rozum mają.

U Ohrna różowa bojówka Fag Fighters napada na liberalne rodziny i sprawdza, jak to jest z ich poparciem dla nieheteronormatywnej narracji. Postrachem jest quiz historyczny: jeśli nie rozpoznacie prekursorów niebinarnej świadomości z polskiej przeszłości to macie przejebane. Dosłownie. Fag Fighters gwałcą i biją, mordują i rozcinają ofiary na kawałki. I naprawdę ich celem nie są piękni chłopcy z Konfederacji tylko właśnie tacy jak ja, jak Kleczewska, jak ty widzu i czytelniku: popieramy inność, troszczymy się o poprawność językową, czynimy dobro przez nieaktywną akceptację. Ale w komicznie przesterowanym świecie Ohrna to już nie wystarczy – kara za milusińskość musi być. Żeby przestraszyć konserwatystę trzeba zrobić jesień średniowiecza liberałowi. Spektakle Ohrna to CRINGE ANIME SLASHER: groteskowo-komiksowa brutalna masakra na scenie odbywa się w imię dobra, prawdy, miłości i sprawiedliwości.
W teatrze Kleczewskiej, analizującym mechanizmy społeczne, które mielą nas dziś, choć zostały uruchomione w przeszłości, konwencja dopuszcza współistnienie upiorów i ludzi, zaciera granicę między historią a teraźniejszością, brawurowo wyostrza spory, zrównuje zbrodnie przeszłości ze zbrodniami dzisiejszymi. U Ohrna następuje hiperboliczna w formie krytyka środowisk pozornie wspierających mniejszości seksualne w Polsce a w rzeczywistości chcących na swojej politycznej poprawności nieźle zarobić. A przynajmniej usprawiedliwić swoją bierność: przecież ja zawsze byłem z wami! Świat opresyjnego karnawału Ohrna stawia poczucie winy i kary na głowie. Reżyser brnie w violence in action, przekracza granice dobrego smaku, żeby unieważnić strefę bezpieczeństwa na widowni, bo przecież ci wszyscy pozorni sojusznicy wykluczonych tam siedzą. I jest na krawędzi afirmacji przemocy, jako rozwiązania dobrego dla wszystkich stron. W świecie farsy, w konwencji slashera jest to jednak jak najbardziej na miejscu, ale co stanie się, jak widz, nie zrozumie tej gry? To niebezpieczna zabawa, zakazana zabawa.
Wyobrażam sobie sytuację, w której Fobię ogląda prawicowa młodzież i ryczy ze śmiechu z morderczych gejów masakrujących fałszywych przyjaciół LGBT+. Nikt nie łapie sarkazmu i prowokacyjnego cynizmu Ohrna, młodzi WszechPolacy triumfalnie utwierdzają się w swoich fobiach i uprzedzeniach. Dojdą do władzy to tę lekcję wykorzystają. Powielą klisze obśmiane i wyolbrzymione przez spektakl z warszawskiego Teatru Nowego. Oczywiście sam teraz wyolbrzymiam, żeby zrozumieć, o czym jest tak naprawdę ten seans przemocowej grozy u Ohrna.
Kleczewska również prowokuje, akcentując wbrew Wyspiańskiemu wizję agresywnego i ciemnego ludu. Bo od dawna w Polsce nie ma już żadnego narodu. Nie ma społeczeństwa. Jakie dwa „zwaśnione plemiona”? Są tylko klasy. Progi finansowe. Grupy interesów. Bandy. Sitwy. I najszerszy wspólny mianownik: tłum-lud, który nade wszystko chce komuś przywalić w mordę. Konserwatystom i liberałom, lewicy i centrum. Już się szykuje, już się wkurwia. Jak Czepiec. Wizji Kleczewskiej nie patronuje ani żarliwy fragment z Wyspiańskiego: „ażeby to prawda była/ że Kraków ogniami płonie/ a MATKA BOŻA w koronie/na Wawelskim zamkowym tronie/siedząca, manifest pisze” ani tęskno-liryczny: „Chcę, żeby w letni dzień/w upalny letni dzień/przede mną zżęto żytni łan…”, tylko gorzka fraza zupełnie innego poety: Odi profanum vulgum … czyli „gardzę pospólstwem, nienawidzę ciemnego tłumu.”
Kleczewska używa Wyspiańskiego jako teatralne antidotum na euforyczne odkrycie chłopskiej tożsamości przez młodych Polaków, zachwyty nad Chamstwem Kacpra Pobłockiego, Chłopkami Joanny Kuciel-Frydryszak, reinterpretacją postaci Szeli u Radka Raka i Pawła Demirskiego. Zdaniem Kleczewskiej Wyspiański zapisał w swoim dramacie ryzykowne flirtowanie z uśpionym złem, atawizmem, tym, co w społeczeństwie groźne i brutalne. Co odpowiadało za pogromy Żydów po wsiach, szmalcowników w miastach i legion Narodowych Sił Zbrojnych. Nie ma się co zachwycać, trzeba zbadać, co kolorowa krajka i pawie pióro naprawdę przysłaniało w XX wieku i jaką padlinę może ozdabiać dzisiaj.
Popatrzcie – estetycznie te dwa spektakle z Boskiej są z dwóch różnych parafii, nigdy nie przyszłoby nam do głowy analizować je wspólnie. Tymczasem myślenie o nich jako o dwóch połówkach przeciętego teatralnym nożem zatrutego jabłka pokazuje olśniewająco czysty i proroczy obraz. Za chwilę zniknie centrum, centrum jest zawsze winne. Przemoc skierowana jest do środka modelu, nigdy nie walczą ze sobą skrajności.
Boska Komedia odkrywa właśnie takie paradoksy „polskiej komedii”
2.
Z trudem wysiedziałem na spektaklu Ziemia jest płaska, zakwalifikowanym do prezentacji w ramach krakowskiego showcase’u. Spektakl z Narodowego Starego Teatru zamówiony jeszcze przez Waldemara Raźniaka może być dla nowej dyrekcji ostrzeżeniem, czego unikać we współpracy z zagranicznymi twórcami. Czego unikać? Powierzchni. Naskórkowości. Pustej efektowności. Niderlandzki performer Julian Hetzel i jego dramaturg Miguel Angel Melagres zapowiadali rozprawę z szaleństwami rozumu XXI wieku, z płaskoziemcami i antyszczepionkowcami, z teoriami spiskowymi, post prawdą i deep fake’ami. Miał to być spektakl zaczepny wobec polskiego widza, próbujący, jak się domyślam, wypracować jakąś nową formę teatru zaangażowanego. Niestety, finalnie wyszło dzieło tak naiwne w przekazie, że aż mi wstyd wyliczać najważniejsze tezy, ale je wyliczę.
– Społeczeństwo szympansów bonobo jest lepsze od cywilizacji ludzkiej bo konflikty, smutki i potrzeby rozwiązują przez aktywność seksualną.
– Wszystkie medialne narracje zaprzeczają sobie, wykluczają się wzajemnie, naginają fakty pod tezę, dlatego nie mówią nam o świecie i prawdzie, są kakofonią, nie warto ich słuchać.
– Człowiek po katastrofie klimatycznej stanie się mordercą i kanibalem, nie ma powrotu do niewinności, koniec antropocenu jest bliski: już się zżeramy nawzajem.
Te trzy tezy zostają wyłożone widzowi w sposób łopatologiczny. W kadrze scenicznym i w słowie od aktora. Jest obraz szczęśliwych, kopulujących i masturbujących się małp niepotrzebujących do świadomościowego przełomu magicznego obiektu z prologu Odysei kosmicznej Stanley’a Kubricka. W innym obrazie maszerujący po kręcącej się obrotówce krakowscy aktorzy przybierają pozy z wszystkich demonstracji świata. Machają flagami jak na Marszu Równości, na antyrządowych zamieszkach w Gruzji, propalestyńskim wiecu w Paryżu. Zawsze ktoś za czymś lub przeciwko czemuś macha. W kolejnym kadrze – uosabiający wszystkie telewizje świata aktorzy testują z pomocą komunikatów ulepionych z postprawdy zdarzenia na polsko-białoruskiej granicy. W najbardziej ryzykownej etiudzie, już pod koniec spektaklu – performerzy polewają się sztuczną krwią, ćwiartują manekina, zjadają jego bebechy i kończyny a na koniec gwałcą to, co z człowieka zostało.

Zagraniczni twórcy mieszają elementy teatru ruchu i teatru propagandy. Teatr fizyczny z teatrem narracji plastycznej. W finałowej scenie małpiszon, za którego przebrała się Natalia Chmielewska orbituje nad sceną z pomocą specjalnej machiny. Bonobo poleci w kosmos? Człowiek jest samotną małpą we wszechświecie, dla której piękne są tylko chwile nieważkości?
Żadna to wypowiedź o współczesnej Polsce a nawet Europie. Hetzel miesza ze sobą wytarte awangardowe chwyty i prowokacje. Kobieta z widowni przerywa widowisko, aktorzy wola śpiewać pop szlagiery niż przemawiać na wiecu. Od stwarzania postaci i nazywania problemu bardziej efektowny jest energetyczny marsz i wymachiwanie kijkami. Nie w każdej prostocie tkwi piękno i głębia. Tu akurat żadnej głębi nie ma. Teatr naskórkowy w całej swej okazałości!
Żal mi było seniorsko-młodzieżowego składu aktorskiego zaangażowanego do tej godzinnej hucpy. Małgorzata Walenda, Stanisław Linowski, Filip Perkowski, Natalia Chmielewska, Urszula Kiebzak i atakująca znienacka z widowni Beata Paluch powinni w przyszłości pominąć milczeniem udział w tym przedsięwzięciu. Szkoda ich wrażliwości, talentu i czasu.
3.
Myślałem, że trudno będzie znaleźć w programie gorsze przedstawienie od tego. Myliłem się. Na szczęście zawsze można liczyć na Krzysztofa Garbaczewskiego. Jego, jak to się mówi: multimedialny, multikulturowy, międzynarodowy projekt Books of Jacob był sygnowany szyldem nowojorskiej LaMaMa i nazwiskiem noblistki. Garbaczewski postanowił zrobić spektakl równocześnie w Gruzji, Grecji, Kolumbii, Nowym Jorku, w Ukrainie i w Polsce. Punkt dowodzenia znajdował się w salce w Cricotece. Kiedy 3 tygodnie temu oglądałem jego polsko-ukraiński projekt Tak zwana ludzkość w obłędzie, gdzie tekst zaginionej sztuki Witkacego dopisała mu AI, mogłem przeczuwać skalę tej najnowszej porażki. Ale przeczucie milczało. Myślałem work in progress, wyrobią się, rozwiną, pogłębią. Gdzie tam.
Generalnie Garbaczewskiemu chodzi o to, żeby w sześciu miejscach zagrać jakąś część scenariusza Ksiąg Jakubowych (zagranica gra po angielsku, polska ekipa po polsku i angielsku), połączone internetowo sceny z wielu stron świata mają wspólne zlewisko na ekranie, do którego wchodzą jeszcze animacje i awatary z rzeczywistości wirtualnej. W planie rzeczywistym jest przyjaciel Garbaczewskiego Paweł Smagała, ciało tancerki-aktorki i młodzian w dresie. Smagała jest cieniem Jakuba Franka, tancerka – Jente (Natalia Szczypka), młodzian zakłada okulary do VR i idzie przez kolejne poziomy jako współczesny partner do gry z noblistką. Nad performerami wiszą wielkie tekturowe litery z żydowskiego alfabetu na sznurkach: alefy z kolegami. Smagała powoli odsłania tancerkę z tiulu i koronek, podwiesza ją do sufitowej uprzęży, zaskakuje wnoszonymi do sali przedmiotami z foyer. Najbardziej podobał mi się w chwili, kiedy kilkukrotnie grał w stronę reżyserki etiudę: nic nie słyszę w mojej słuchawce! Nie wiem tylko, czy widzieli go tylko polscy, czy także reszta widzów na 4 kontynentach. Ekran jak już sugerowaliśmy był nieostry.
Rozumiem, że polski odłam projektu Garbaczewskiego wykonuje synchronicznie i identycznie te same czynności, co artyści w innych krajach połączonych netowo: ktoś mówi jakiś fragment z Tokarczuk, inny wykonuje mistyczne działanie, kolejny siedzi w urojonej rzeczywistości gry. Słyszymy głosy z ekranu, widzimy obrobione w photoshopie twarze zagranicznych performerów, w fonosferze dominuje zły angielski, upiornie zły, mówię wam. Niewiele wiemy, co naprawdę dzieje się w Gruzji i Grecji a co w Kolumbii i czemu akurat te kraje rozszyfrowują meta-znaczenia księgi Tokarczuk. Teksty z powieści są powiązane randomowo, choć przyznać trzeba najciekawiej brzmi wykorzystanie opowieści o zejściu ostatnich frankistów do jaskini, żeby uchronić się przed holocaustem. Bo to zejście i życie pod rzeczywistością, krystalizacja i ślepnięcie bohaterów jakoś rymowałoby się z awatarami na ekranie i wędrówką w VR.
Szkoda, że Garbaczewski nie korzysta obficiej z tego możliwego i frapującego mianownika. Smagała zapowiedział przed pokazem, że to projekt dopiero co rozpoczęty i potrwa z 20 lat zanim zrozumiemy, po co był i gdzie zaprowadził twórców. Na razie są w czarnym nigdzie. Jakość połączenia na ekranie z innymi pod-spektaklami był skandaliczna. Tłumaczy się może Ukraina bo wojna, ale Nowy Jork, ale Grecja? „Wykupcie Krzyśkowi lepszy internet!” – ktoś zawołał podczas spektaklu i to była najprawdziwsza prawda. No dobra, ja zawołałem.
Straszliwie wypada to kolejna sceniczna dezynwoltura Garbaczewskiego. Okropne rozwiązania graficzne, generowane w komputerze światy są porażająco schematyczne, amatorskie, jakby celowo konstruowane na poziomie basic. To wygląda jak grafika na komputerze Atari z 1993 roku. Jakby aktorzy na scenie grali w Wiedźmina trójkę byłby zwyczajnie większy „fun” i złudzenie realistycznego świata a tak mamy przed oczami, przepraszam, kolorowankę dla przedszkolaków. Wkurzają mnie te okulary VR wyłącznie dla wybranych aktorów. Czemu publiczność tylko patrzy a nie gra? Chłopiec w dresie ma frajdę bo idzie w wirtualnej rzeczywistości, pochyla się, coś nabiera w ręce, obraca się. A my czujemy się, jak w tych magicznych chwilach z liceum, kiedy kolega grał w grę na komputerze a my staliśmy za jego plecami i patrzyliśmy z zazdrością na jego strzelanki i biegi, czekając na chwilę, kiedy będzie nasza kolej. Niestety, ta chwila zwykle nigdy nie nadchodziła.

Obejrzenie efektów poszukiwań netowo-viarowskich Krzysztofa Garbaczewskiego zaraz po Quancie Łukasza Twarkowskiego jest po prostu bolesne. W Quancie obserwujemy technologicznego MacGyvera przeprowadzającego streaming z pudełka Schrodingera, a w Book of Jacob peerelowskiego majsterkowicza Adama Słodowego, który z dwóch puszek po konserwach i drutu robi radio. Sęk w tym, że radio Słodowego działało a multiversum Garbaczewskiego nie.
Proponowałem kiedyś, że będzie taniej i lepiej dla wszystkich, jak Krzysztof Garbaczewski zacznie robić teatr w Simsach. Podtrzymuję tę propozycję.
c.d.n