W mojej międzyświątecznej wyprawie teatralnej jadę właśnie z Gdańska do Torunia, dlatego dzisiejszy Kołonotatnik będzie o Bydgoszczy.
Konkurs

W rozstrzygniętym jesienią tego roku konkursie na dyrektora Teatru Polskiego w Bydgoszczy były dwie faworytki. Szansę pierwszej pogrzebała tak zwana szybka riposta. Na pytanie komisji: Czy wierzy pani w ten program, który nam przedstawiła? Czy jest naprawdę dobry? – Jak na Bydgoszcz to starczy… – odpowiedziała kandydatka. I było od razu „po ptokach”. Podobno bydgoszczanie w komisji się obrazili. Wczoraj kolega-krytyk sprzedał mi jeszcze jeden szczegół z tamtego przesłuchania konkursowego, który krąży w anegdocie po Polsce.
– Jaki spektakl zaprosiłaby Pani na festiwal Prapremier? – zapytano drugą faworytkę. Ta poprosiła o chwilę do namysłu a potem powiedziała: Dziady Mai Kleczewskiej.
I jak tu się nie cieszyć, że wygrał Beniamin Maria Bukowski?
Koncert

Wszystko już było zaplanowane. Czytam wpis w dzienniczku sprzed 14 lat:
„Zrobię sobie prezent na 40 urodziny. 29 lipca 2011 roku obejrzę w Teatrze Polskim Szwoleżerów Artura Pałygi w reżyserii Jana Klaty, taką sztukę o żużlowcach, ale zabukuję hotel na całe dwa dni bo 30 lipca na Art-Pop festiwalu ma wystąpić Amy Winehouse.”
Klata i Winehouse w pakiecie! Podwójny, atrakcyjny jak cholera wyjazd do Bydgoszczy. Na początku czerwca wykonałem nawet stosowny rekonesans po parku Myślęcinek, żeby w dniu koncertu trafić bezbłędnie we właściwe miejsce, dokładnie tam gdzie pojawi się piosenkarka.
Jan Klata był wówczas w Polsce znacznie popularniejszy niż Amy Winehouse, choć zaczynali w podobnym czasie. Dużo wtedy reżyserował w Krakowie (Wesele hrabiego Orgaza) i Wrocławiu (Kazimierz i Karolina). Jego Utwór o matce i ojczyźnie odbierano, wyobraźcie sobie, jako dzieło autentycznie feministyczne. Zaczynał wielką karierę w Niemczech (już był po Ameryce a przed Zbójcami w Schauspielhouse Bochum). Amy Winehouse przeciwnie – leciała w dół.
Niby coś tam nagrywała na trzecią płytę, ale koncerty były katastrofami. 18 czerwca wygwizdano ją w Belgradzie, nie pamiętała tekstów piosenek, ani nazwisk muzyków z jej grupy. Mikrofon wypadał jej z ręki, przewracała się i wstawała, schodziła i wracała na scenę, nie bardzo wiedząc, gdzie jest ani co robi. Chciałem zobaczyć ją na żywo, jakbym czuł, że to może być ostatni raz.
Polska ma szczęście do ostatnich razów. Pina Bausch umarła akurat wtedy, gdy jej zespół grał spektakl we Wrocławiu w 2009 roku. 140 lat wcześniej Ira Aldrige też przyjechał do Łodzi na zwykły występ i już w tej Łodzi na zawsze został.
21 czerwca managment artystki odwołał resztę trasy, Winehouse nie dotarła do Bydgoszczy. Zwróciłem bilet. 23 lipca Amy umarła, pogrzeb odbył się trzy dni później. 29 lipca przyjechałem do Bydgoszczy na Klatę, słuchałem w pociągu zapętlony Back to Black na komórce. Poszedłem na premierę.
Spektakl był taki sobie. Poza otwierającą go sceną – czterech szwoleżerów na warczących prawdziwych motocyklach – nic mnie nie przejęło. No może jeszcze jeden moment: monolog żużlowca, który przychodzi rano do klubu i widzi, że nie żyje – wisi powieszony w łazience na pasku od spodni. Wtedy zdarzyło się coś dziwnego, nie wiadomo jak włączyła mi się komórka w torbie i usłyszałem znajome takty Back to Black. Zanim się zorientowałem, że to gra u mnie i wyłączyłem dźwięk, minęło dokładnie 27 sekund.
Amy Winehouse jednak wystąpiła w Bydgoszczy.
Kolejny krok

W minionym roku najbardziej przykrym doświadczeniem widzowskim z Szekspirem w tle był spektakl Cezarego Tomaszewskiego Hamlet z Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Dziwne, bo reżyser zacny i posiadający poczucie humoru, sztuka wybitna, zespół teatru całkiem, całkiem.
Przedstawienie składało się z trzech części.
W trzeciej, badając tajemnicze zniknięcia ze sceny osób grających Hamleta, zaraz po tym, jak wypowiedzieli kluczowy monolog, trafialiśmy do teatralnego nieba, azylu dla wszystkich aktorów w historii, którzy zmierzyli się z rolą księcia duńskiego. Jakże elitarny to był klub! Tylko że to niebo niebezpiecznie przypominało piekło, albo Wyspę Reporterów z Monty Pythona.
W drugiej części bydgoskiego Hamleta akcja koncentrowała się wokół castingu do tytułowej roli – inspiracja to słynne wydarzenia w Teatrze STU z nadpodażą aktorów do przesłuchania. Parę skojarzeń z modelem traktowania szeregowych aktorów nie-performerów w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Postępowa reżyserka odsiewała kandydatów i kandydatki niczym plewy podczas wiosennych prac polowych. Mimo że tak się starali, podlizywali, stawali dosłownie na głowie, by spełnić jej życzenia, by zostać zapamiętanym. Zawsze zwarci, zawsze gotowi, zawsze w grupie, choć przecież miano dokonać wyboru Hamleta-indywidualisty. Każdy centymetr ich aktorskiego ciała wołał: użyj nas, zatrudnij, daj szansę.
Te dwie, dopisane Szekspirowi części nie były wcale złe. Prawdziwym problemem spektaklu Tomaszewskiego była jednak część pierwsza, dlatego mówię o niej na końcu. Bo żeby posmakować części drugiej i trzeciej, trzeba było przebrnąć przez te straszne 40 minut. Tomaszewski i jego dramaturg wymyślili, że zrekonstruują elżbietańską prapremierę Hamleta. Jesteśmy w The Globe, ale w takim udawanym: bardziej w prowincjonalnym dziewiętnastowiecznym teatrzyku. Byle jakim, szmirowatym, skomercjalizowanym i pochlebczym. Aktorzy niby-elżbietańscy zamiast grać Hamleta po angielsku, skoro to rekonstrukcja, albo grać po polsku z założeniem, że widz sobie „dowyobrazi”, że w czasach Szekspira Anglicy mówili po angielsku, wybrali niestety rozwiązanie najgorsze z możliwych: zagrali tego prześmiewczego Hamleta po polsku z amerykańskim akcentem. Jakby Dżoana Krupa otworzyła przy teatrze szkołę aktorską i do spektaklu zatrudniono wszystkich jej najzdolniejszych uczniów. No po prostu boki zrywać!
Hamlet w tej interpretacji jest zagrany na biało, słowa wypowiada się tu w farsowym rytmie, papla się, żeby paplać. Nie ma psychologii postaci i logiki zdarzeń, tylko puste odbębnianie scen. Szybciej, szybciej bo zaraz przebiórka. Trochę przypomina to galopady w finale programów Benny Hilla, ale tylko trochę.
Widz cierpi męki straszliwe, bo nie wie o co chodzi. Czy drze się tu łacha z Szekspira czy z jego polskich wystawień naśladujących wystawienia brytyjskie? Gdyby tylko takie istniały po Peterze Brooku… Może Tomaszewski śmieje się z pustych szekspirowskich inscenizacji tworząc własną wersję takiego widowiska? I tylko jeden aktor, senior Marian Jaskulski nie spieszy się na scenie i nie wygłupia się z akcentami. Jest starym księciem Hamletem i mówi na smutno monologi bohatera piękną polszczyzną w przekładzie Stanisława Barańczaka. Wpada w ton patetyczny w kontrze do reszty głupkowatego świata. Sęk w tym, że smutne mówienie monologów Hamleta dalej jest mówieniem ich na biało.
Nie da się tych monologów powiedzieć w oderwaniu od reszty sztuki, przecież ich sens rodzi się jako konsekwencja rozwoju bohatera i założeń scenicznego świata. Hamlet może być otwarty na dobro lub na zło. Mieć konkretną sprawę do załatwienia w tej rzeczywistości. Ona nie jest ukryta w monologu tylko w tym, co do monologu prowadzi, co założono przed monologiem. A Jaskulski ma tylko te monologi. Więc mówi je tak, żeby było pięknie. Ale nie jest pięknie bo nie jest mądrze. Siedziałem i patrzyłem na pustą mękę doświadczonego aktora, jego prywatną mądrość, która rozpuszcza się w idiotyzmie reżyserskiego założenia, szkicowym pomyśle na spektakl, pretekstowo potraktowanej fabule, żeby tylko dostać się do części drugiej i trzeciej, bo tylko one naprawdę interesują twórców.
Na moim pokazie nikt w tej części widowiska nawet się uśmiechnął, mimo że aktorzy walczyli o nasze reakcje, o akceptację gagów, nic z tego, nie udało się, publiczność siedziała jak otumaniona, ogłuszona, zabita nieśmiesznym dowcipem. Zgrywą o zerowej sile rażenia.
Kolejny krok w stronę totalnej infantylizacji polskiego teatru został uczyniony.
Konfuzja

No to powiedzmy to jeszcze raz: nowym dyrektorem Teatru Polskiego w Bydgoszczy został wybrany Beniamin M. Bukowski, do niedawna kierownik artystyczny Narodowego Starego Teatru w Krakowie, prawa ręka Waldemara Raźniaka. Zdolny reżyser, błyskotliwy dramatopisarz, człowiek młody i miły w obejściu.
Ucieszyła mnie ta nominacja: trzymając kciuki za sukces dyrektorski, zacząłem nawet wzorem barokowych poetów pisać panegiryk na cześć Bukowskiego. Ku uciesze (delectare) jego zespołu i bydgoskich widzów. Enkomiastyczny ów utwór miał zawierać w sobie amplifikację cnót, zalet i dawnych oraz przyszłych dokonań nowego dyrektora. Nie pamiętałem, jaką miarę wierszową stosuje się w panegirykach, więc bezpiecznie postawiłem na dwunastozgłoskowiec.
Wiersz nosił tytuł Bukowskiego Beniamina w dzień jego dyrektorskiej inauguracyi pochwalenie i zaczynał się tak:
„Wawrzynem zwycięstwa wreszcie uwieńczony
wkraczam do teatru i na plac budowy
z gabinetu okien całą widzę Bydgoszcz…”
i tu się zatrzymałem, bo nie umiem znaleźć rymu do „Bydgoszcz”.
Proboszcz? Raczej nie, bo w złą, czyli toruńską stronę byśmy skręcili:
„i wołam a głos mam niczym wiejski proboszcz…”,
Małogoszcz? Nie mówcie mi, że tylko Małogoszcz pasuje… To jest Kołonotatnik o Bydgoszczy.