Volksbuhne Berlin Ophelia’s Got Talent koncepcja i reżyseria: Florentina Holzinger
To będzie jak na mnie bardzo chaotyczny tekst. Może dlatego, że spektakl taki. Że wszystko w nim wiruje, hasa, zmienia formy, działa na wielu frontach naraz. Kręci nami jak niewidzialne śmigło. Żeby się nie pogubić, daję śródtytuły zamiast zwykłych dla Kołonotatnika numerków. Bo słowo „numerek” jakoś po widowisku Florentiny Holzinger nie może mi przejść przez usta. Przeczytajcie i sprawdźcie dlaczego.
Tanz mit Sancta
Jeśli się nie mylę, to pierwsza wizyta w Polsce austriackiej architektki, tancerki i choreografki Florentiny Holzinger miała miejsce w 2012 roku, kiedy wspólnie z Martą Ziółek przygotowały performans Patyk (Stick). Dziewczyny tresowały się wzajemnie, testowały pozycje pani i niewolnicy, nauczycielki i uczennicy, kata i oprawcy. To był projekt dociekający źródeł manipulacji, nazywania związków między osobami. Równocześnie Holzinger objechała europejskie festiwale taneczne z projektem Kein Applaus fuer Scheisse (Nie bijcie gównu brawa!). Nowy Teatr w Warszawie pokazał jej radykalny spektakl TANZ.

Po tegorocznej październikowej premierze Sancty (ekspresjonistyczna opera Paula Hindemintha z 1921 roku) wyprodukowanej przez Operę w Stuttgarcie i granej w meklemburskim Schwerinie nie ma już chyba wątpliwości, jak brzmi nazwisko najbardziej odważnej artystki ostatnich lat. To Florentina Holzinger.
Europejska prasa donosiła o seksie na żywo w wykonaniu wyłącznie żeńskiej obsady spektaklu, obrazach nagich zakonnic na wrotkach, life percingu i hektolitrach krwi. Podobno prawie 20 widzów zasłabło, wymagało interwencji medycznej. Nie znalazłem informacji o reakcjach wymiotnych a przecież te są jak najbardziej możliwe w sytuacjach stresowych. Bo widowiska Holzinger to generowanie wizualnego i emocjonalnego zagrożenia dla publiczności. Niby wiem, że wiara wynika z ciała, ból może być wyzwoleniem, jak ktoś żyje to połyka i wydala, ale zaczynam się zastanawiać, czy powinienem jechać na Sanctę. Bo widziałem wcześniejsza premierę Holzinger a mianowicie Ophelia’s Got Talent w Berlińskiej Volksbuhne.
Lista zagrożeń

38 – letnia choreografka (ciekawe, że wszyscy podają jej wiek przy każdej okazji, może chodzi o to, że stosunkowo młodym artystom wybacza się więcej) nie bierze jeńców. To znaczy pokazuje na scenie to, czego boimy się zobaczyć w wykonaniu innych ludzi i bardzo nie chcemy tego robić sami. Może z wyłączeniem seksu na żywo. Na Posiadającej Talent Ofelii nie czujesz się komfortowo jeśli:
– nie umiesz pływać
– boisz się utonięcia
– masz lęk wysokości
– masz klaustrofobie
– i wszystkie możliwe fobie społeczne
– nie wiesz, jak się zachować w obecności nagich kobiet skomasowanych obok siebie w zawrotnej liczbie
– boisz się przekłuwania ciała i innych samookaleczeń
– boisz się lub brzydzisz się krwi
– przeraża cię obecność na scenie dzieci stojących przy nagich performerkach
– nie jesteś mistrzem/mistrzynią w połykaniu mieczy
– z trudem połykasz tabletki
– jedyna gastroskopia w twoim życiu była doświadczeniem granicznym a tu wykonuje ją aktorka na żywo i jeszcze filmuje zawartość żołądka
– nie wiesz, czy masz się śmiać z dowcipów niskorosłej nagiej performerki bo śmieje się sama z siebie i naszego patrzenia na nią
– nie wiesz czy pojawiająca się na scenie osoba niepełnosprawna umysłowo ma świadomość, co robi, kto na nią patrzy i jakiego spektaklu jest częścią
– boisz się o harcujące na scenie aktorki: żeby tylko się nie skaleczyły, nie odniosły kontuzji, nie zaraziły jakimś świństwem z wody i podłogi
– boisz się, że zaraz jedna z nagich kobiet zrobi na scenie kupę albo któraś w przypływie aktorskiego uniesienia nasika do basenu, w którym pływają inne aktorki i dzieci
– boisz się, że naga wodzirejka spektaklu w przebraniu zawadiackiej piratki zmusi cię do wyjścia na scenę
– boisz się bólu związanego z tatuowaniem, które odbywa się na żywo na scenie: tak na ciele performerki, jak i ochotnika z widowni
Przynajmniej połowa z wyżej wymienionych lęków jest moimi lękami, w związku z tym chyba rozumiecie, że było mi ciężko wytrwać, ale wytrwałem.
Mistrzowska technika
Aktorki, performerki, tancerki Holzinger należą do współczesnego, chyba feministycznego freak show. Są urodzonymi akrobatkami. Nudystkami sceny. Są nagie do tego stopnia, tak często wymachują ci waginami przed twarzą, że przestajesz widzieć tę nagość. One ubrały się w popkulturowe znaki i cyrkowe sztuczki. Skóra to po prostu robotniczy kombinezon scenicznych stachanówek.
Guardian cytował Holzinger utrzymującą, że dobrą technikę ma nie tylko tancerka, który potrafi wykonać poprawnie tendus, ale i ta, która sika na zawołanie. Aktorki z Ophelia’s Got Talent! nie robiły tego na scenie, ale poza tym ich sprawność była oszałamiająca.
Mam talent bez Szymona Hołowni
Ophelia’s Got Talent to z jednej strony drwina z formuły talent show, czyli parady tricksterów i freaków wymieszanych z dziećmi, seniorami i osobami uzdolnionymi wokalnie i tanecznie. Demokratyczny sposób prezentacji kolejnych pokazów, dopuszczanie ludzi z rozmaitych dziedzin i poziomów umiejętności zaburza obieg sztuki wysokiej. Artystyczne profanum, amatorstwo i żenada wkrada się w nasz świat i żąda oklasków. Gołe anarchistki z Holzinger na czele nie tylko rozwalają tę konwencję, drwią z niej, ile wlezie, co przejmują do własnych celów. Nagie jurorki oceniają nagie uczestniczki, na scenie nie ma żadnego mężczyzny, w związku z czym mężczyznom na widowni, jak ja, robi się nieco głupio. Na ile legalne jest nasze spojrzenie, nasza ciekawość, nasze interpretacje?
Jak zostaniemy przez Holzinger wykorzystani – czy inwazja nagości zatrzyma się tylko na scenie czy przeleje na widownię? W tym momencie, w ów listopadowy wieczór w Volksbuhne żałowałem, że nie jestem aktorem Krzysztofem Zarzeckim bo w geście obronnym mógłbym się rozebrać jak on w Towiańczykach czy Apokalipsie i stanąć tak samotnie przeciwko szampańskiej zabawie na scenie a nawet tam wkroczyć, by dopełnić parytetu, zaprotestować przeciwko systemowemu wykluczeniu nagości męskiej w spektaklu. Będąc tylko Drewniakiem i Kołonotatnikiem nie zrobiłem nic z tych rzeczy. Patrzyłem. Reagowałem. Obojętniałem. Śmiałem się.

The best of
To jest goły cyrk. To jest wodewil z pieprzykiem. To są stand-upy z dupy.
A jednocześnie widowisko tak precyzyjnie skonstruowane, tak rozszalałe w emocjach, afirmacja przekroczeń i człowieka, który robi sobie krzywdę, bo może, bo chce zaryzykować, bo nikt mu nie zabroni.
Wyobraźcie sobie, jak mawiał Andrzej Seweryn z okazji premiery swojego monodramu szekspirowskiego, że wysoko nad sceną pojawia się prawdziwy helikopter – tyle, że bez śmigła a przytrzymywany na linach. Obsiadają go jak muchy nagie kobiety wiszące na 20 metrach wysokości, część w uprzęży, część bez. I te wszystkie performerki masturbują kabinę pilota, kadłub i wielki ogon maszyny latającej. Po kilku sekundach już wiesz, że to jest wariacja na temat Lotu Walkirii z Czasu Apokalipsy, tyle, że helikopter to wielki penis. Ejakulację przewidziano.
Z feerii numerów popisowych ekipy Holzinger najbardziej podobało mi się błękitne jeziorko, które powstało w brzuchu performerki po wypiciu dwóch litrów płynów a potem zostało pokazane na ekranie z pomocą kamery umieszczonej na sądzie wprowadzonej do żołądka.
Patrzyłem zafascynowany na performerkę uwalniającą się jak siostra Houdiniego z łańcuchów na dnie przeźroczystego, zalanego wodą sześcianu. A potem na żeńską wersję Posejdona (Posejdoni? Amifitryty?), która ponad pół godziny stała nieruchomo pod wodą z butlą tlenową i trójzębem w dłoni pilnując scenicznych syrenek.
W innym ze scenicznych numerów wytatuowana tancerka przekłuwa sobie hakiem na druciku policzek, naciąga skórę, imituje gest wieszania się za twarz w powietrzu. A potem myk, haczyk wyjęty, tamuje chusteczkami krew. Umiecie tak? No, ja nie umiem.
Cicha woda
Holzinger i jej nieubrany team nieustannie odwołują się do kobiecych postaci mitologicznych związanych z wodą. Są mermeidy i syreny, Meluzyna i Leda, Ondyna i germańska Lorelei. Nawet Ofelia z Szekspira, która jak wiemy utopiła się w akcie rozpaczy i szaleństwa, albo nieświadomości, że jest czymś odrębnym od wody.

Do czego służy ten radykalny i rozbrykany mokry show Holzinger? Przecież to nie popis w stylu: kobieta/artystka wszystko może. Nie jest promocją ciałopozytywności i bezwzględną drwiną obyczajową, dekonstrukcją popkulturowych klisz. Tym nie jest. To czym jest?
Czytałem w „Didaskaliach” tekst-przewodnik po sztuce i spektaklach Holzinger układający ostatecznie Ofelię w ramach nurtu hydrofeminizmu. Przepraszam, powiem teraz jak chłop spod Jasła: termin jest tak absurdalny, że się zwyczajnie nie przyjmie. Może intepretujmy te wodne skecze i przekroczenia jako operacje na freudowskich związkach żywiołu wody i ciała kobiety? Holzinger bada je, kpi z nich, sprawdza, czy wszystkie oceany na Ziemi zmieszczą ideę i naturę kobiety. Taplanie się w wodzie, polewanie krwią, pływanie i nurkowanie staje się na scenie oswajaniem symbolicznego środowiska. Skoro scena jest przestrzenią wolności, kobieta Holzinger jest wolna na scenie i wraca do żywiołu, który ją zrodził, który został jej przypisany. I jest zagrożony katastrofą ekologiczną.
W finale na scenę spada deszcz plastikowych butelek, performerki ślizgają się we krwi, ubrane małe dziewczyny, właśnie przestały być syrenkami z basenów i radośnie biegają z nagimi ciociami. Może choć kilka z nich zastanawia się, czemu Florentina Holzinger nie kazała i im się rozebrać. Bo co wtedy znaczy ubranie dziewczynki przy nagości kobiety? Opresję społeczną? Zakłamanie dzieciństwa? Lęk przed procesami o seksualizację dzieci?
Trzy nauki dla polskiego teatru
Wyszedłem ze spektaklu Holzinger podekscytowany trzema rzeczami.
Noszeniem nagości przez performerki, komasowaniem tej nagości w tłumie i wypruwaniem jej z wszelkich znaczeń, przede wszystkim erotycznych. Włochata, różowa, wytatuowana, zdeformowana cielesność od Holzinger po prostu reprezentuje człowieka. Tak jak mur jest murem przed pomalowaniem.
Momentami, kiedy akrobatyka sceniczna, happeningi i body-arty zmieniały się jednak w coś rodzaju synchronicznego tańca. Wszystkie performerki zbierały się w różnych punktach sceny w małe grupki infiltrowane przez muzykę, uruchamiane przez rytm. I trwało to dosłownie kilkanaście sekund, układ rozpadał się i zanikał. A ty za nim tęskniłeś do końca spektaklu.
Epatowaniem drastycznością. Szukaniem ekstremalnej, ale bezpiecznej dla artystek reakcji widza. Teatr, zwłaszcza w Polsce zrobił się w ostatniej dekadzie przeraźliwie grzeczny, świętoszkowaty, wstydliwy. A tymczasem Florentina Holzinger próbuje na nowo zdefiniować sens przekroczenia na scenie.
I za to ją kocham najbardziej.