Podsumowanie roku 2024: część kolejna i nieostatnia.
Dokładnie 10 lat po triumfach Broniewskiego według tekstu Radosława Paczochy i w reżyserii Adama Orzechowskiego, dyrektor Teatru Wybrzeże skonstruował prawdziwą bombę inscenizacyjną.
Cztery miesiące zajęło mi dojechanie do Gdańska na Iwonę księżniczkę Burgunda, bo jakoś nie dowierzałem. Jak koledzy-krytycy i koleżanki-krytyczki z chwalą coś pod niebiosa, człowiek zaczyna być czujny, no bo przecież zawsze swoich chwalą, swoich poklepują, swoim czerwone dywany rozścielają. Jak się chwali wszystko, co się widziało bez żadnej gradacji, wszystko nazywa arcydziełami, prawdziwe arcydzieło znika pośród fali dziełek średnich i tylko przyzwoitych.
Przekonały mnie laury na Festiwalu Gombrowiczowskim, wysłała w podróż chęć zobaczenia wszystkich głośnych przedstawień 2024 roku. No i tak 2 stycznia zameldowałem się w Gdańsku.
Spektakl miał być grany w Starej Aptece, ale zaczęliśmy we foyer Dużej Sceny, tylko że na pięterku koło baru. Gdzieś z zakamarków korytarzy gmachu-molocha wylazła podwórkowo-korporacyjna kapela złożona z pięciu dżentelmenów w garniturach (cztery dęciaki i bęben) i zaczęli grać tak, że nóżka sama chodziła. Nie do tańca broń Boże, ale do kopania, do biegania. I już coś mi się z piersi i lędźwi wyrywało, żeby tam, o tam, za gumnem, za wsią… Muzykanci a właściwie rytm, galop, jaki podawają, zostali wyjęci przez Orzechowskiego z dramatu: wszystkie uwagi postaci o „takcie” zamiast do konwenansu odnoszą się do sfery muzycznej, do ich dętej i bębniarskiej roboty, dwór co jakiś czas pogania kapelę kultową gombrowiczowską frazą: „Rżnij Walenty!”

Tempo narzucane przez muzyków przyspiesza akcję, dynamizuje dialogi i monologi postaci, tę Iwonę po prostu gra się szybciej niż inne inscenizacje Gombrowicza, nawet publiczność spieszy się w oglądaniu, nawet ja teraz piszę wartko, bez odrywania palców od klawiatury. Bo wali bęben, jak serce ogarniętego ochotą Filipa, bo szaleją puzon z trąbką jak Król z Królową.
Razem z muzykami przybiegł do nas Szambelan Roberta Ninkiewicza i zaczęły się harce z widownią. Królewski i bardzo dekadencki dwór celebrował wspólne oglądanie zachodu słońca. Książę Filip (Robert Ciszewski) i jego kompani brali do tańca chętne widzki, z estradki do mikrofonu przemawiał Król Ignacy (Grzegorz Gzyl), odzywała się szykowna ruda Królowa (Katarzyna Kaźmierczak), na szyje znajomych reżyserów rzucała się rozdokazywana Iza Agaty Woźnickiej.
Najbardziej wyluzowani spośród publiczności założyli przygotowane w szatni papierowe złote korony. Wszyscy staliśmy się częścią rozbawionej elity. Trzeba było wprawdzie uklęknąć przed Królem, „nie szeptać, nie chichotać”, dać się obsypać konfetti a potem jeszcze ceremonialna parada z muzykami do sali teatralnej i pieczołowite usadzanie widzów przez dwór na fotelach w Starej Aptece.
Spektakl Orzechowskiego uderza w ludyczne tony, intro to królewski sylwester pomieszany z festynem w małym miasteczku. Publiczność zastanawia się, czy postaci ze sztuki Gombrowicza to aktorzy-przebierańcy czy szemrani celebryci z takiej prowincji, co to się wszyscy tam znają ze wszystkimi a celebryctwo polega jedynie na tym, że się może w tym grajdole więcej a kary nie będzie, bo wszystko da się przecież załatwić. Wszyscy należą do dworu.
Gdańska ekipa myli tropy – no bo jest za grzecznie, za egalitarnie, prawie wierzymy, że „pańska dupa taka sama”, za euforycznie a przecież wiemy, jak skończy się Iwona, choć może nie mam racji, pół widowni pewnie nie wie, nie czytało, nie widziało… Zawsze kiedy zabawa jest ok, trzeba patrzeć, kto się bawi i do czego nas w tej zabawie potrzebuje.
Siedzimy na widowni, orkiestra zajęła miejsce na wąskiej scenie. Proscenium jest odcięte czerwoną kurtyną, pluszowymi firanami i żyrandolem. Obsada czyli dwór przez chwilę zatańczy w rządku jakiś popisowy wygibas, ale światło na sali nie zgaśnie. Niby siedzimy usadzeni amfiteatralnie, siedząc z góry patrzymy na niesiedzących aktorów, ale to oni z dołu, z samego dołu sceny, jakąś górę tworzą na stojąco. Filip z kompanami pozdrawia wybrane kobiety na widowni, prawi im komplementy, trochę to w tekście z Iwony, trochę improwizowane.
I tak zostaje złowiona główna bohaterka: w żarcie, w zgrywie, w pogaduchach z widownią. Komplementy się kończą, Filip z Cyrylem zauważają krótko obcięta dziewczynę w białej sukience. Przyszła do teatru z wąsatym i kudłatym partnerem. Ja też ją zauważyłem. Bo temu partnerowi siadła przez chwilę na kolanach pstrokata od erotycznych gestów Iza a on położył rękę na jej udzie. Dziewczyna w białej sukience siedziała przede mną, zobaczyłem jej zazdrość, poczucie dyskomfortu, jakby ten chłopak ją zdradzał na jej i naszych oczach.
Kiedy Filip wchodzi z nią w interakcje zmienia się tonacja spektaklu – bo to nie są już niewinne zaczepki a przykre słowa, komentarze na temat wyglądu, charakteru. Nie wiem, czy widz może być mobingowany przez aktora, na pewno jednak Filip Ciszewskiego przekracza granice zwykłej interakcji. Oczywiście połowa widzów (chyba ta sama, która czytała Gombrowicza) orientuje się, że nikt tu cywila teatralnego nie prześladuje, że to eleganckie gnojenie spotyka zawodową aktorkę i to taką od zadań specjalnych w Teatrze Wybrzeże.

Magdalena Gorzelańczyk przez trzy czwarte przedstawienia siedzi na widowni między nami. Ja mogłem widzieć tylko jej plecy, to jak zaciska dłonie, jak drży jej ciało, jak pochyla głowę. Jej Iwona jest widzką bezbronną, wybraną do roli przypadkiem i właściwie niekonsensualnie. Próbuje się bronić, odpyskowywać, broni ją chłopak (Jakub Nosiadek), ale on po monologu protestacyjnym i wejściu na scenę odpuszcza, okazuje się być człowiekiem podstawionym. Iwona szuka pomocy u publiczności, patrzy błagalnie, prosi o reakcję. Ale my siedzimy cicho: przecież to teatr, interakcje już się skończyły. teraz oglądamy, konwencja jest jasna. Tylko od razu wiadomo, nie o ślub tu chodzi, nie o mezalians Filipa tylko o coś znacznie gorszego i bardziej niebezpiecznego.
W przedstawieniu Orzechowskiego mechanizm wyłonienia Iwony z widowni przypomina zabieg ze spektaklu Jerzego Golińskiego z Teatru Kochanowskiego w Opolu z połowy lat siedemdziesiątych, gdzie pojawiała się cimcirymci-hipiska a nawet późniejszy o 40 lat pomysł Krzysztofa Garbaczewskiego z tego samego teatru na wezwanie mężczyzny spośród widzów, zwabienie go do labiryntu na scenie, gdzie kamera i ekrany podmieniały go na dziewczynę-aktorkę. Ale tylko u Orzechowskiego ten moment wskazania bohaterki jest tak bardzo opresyjny: widzki w roli Iwony nie czeka nic dobrego.
Cały czas zespół Wybrzeża będzie grać do niej, od niej się odbijał wzrokiem, z jej emocji czerpał. Iza, ćma barowa, seksualna zabawka Filipa i kolegów wyjdzie pijana zza czerwonych kotar (czyżby teatr był dla Orzechowskiego taka pułapką jak osławiona Czerwona Komnata z Twin Peaks Davida Lyncha?) i zaśpiewa pięknie, mokro i rozpaczliwie piosenkę o „crazy girl”. Jakby to była przestroga: tak skończysz, gdy będziesz jedną z nas. Wiersze Królowej i jej strach przed demaskacją także są mówione przede wszystkim do Iwony, bo to ona jak Szambelan i Król w dramacie podpatruje Małgorzatę w chwili intymnej słabości.

Nie sądzę, żeby przesterowany, fałszywy dwór królewski był dworem groźnym, horrorowym, jak próbowała to nazwać Anna Jazgarska. To nie oni są pułapką dla bohaterki to sama sytuacja wskazania, wybrania i wciągnięcia w teatr niesie zagrożenie dla Iwony a wraz z nią dla każdego widza.
Adam Orzechowski osobiście odpowiada za adaptację Gombrowicza, siedziałem zdumiony skalą pracy, jaką wykonał. Bo nie tracąc żadnej z głównych scen dramatu, nie przycinając drastycznie obecności żadnej z postaci zredukował Iwonę do półtoragodzinnego intensywnego biegu i tańca. Tańczy tu ciało i tańczy język. Wszystkie kwestie z oryginału zyskują nowe znaczenia, kiedy mówi się je do widowni a właściwie do jednej osoby na tej widowni i ze świadomością patrzenia i słuchania reszty obecnych. Gra międzyludzka, sytuacja, której jesteśmy więźniami, gęba, jaką sobie zakładamy lub jaka zostaje nam przypięta zostaje rozpisana w świecie teatru.

I ten teatr nie bierze jeńców. Najważniejszy jest Filip, jego zmienne pragnienia i nastroje, jego potrzeba eksperymentu i doznania. Robert Ciszewski przypominał mi niemieckiego aktora z najbardziej szalonych berlińskich przedstawień: clowna i kochanka, fortdancera i performera. Zrobi wszystko dla bohatera, sprzeda go za pięć groszy, siebie przenicuje na drugą stronę, jakby pyknął Filipa lewą nerką. Ciszewski w jednej ze scen, w szalonym popisie synchronizacji z muzyką, tańczył biodrami do świstów sekcji dętej, stopy biegły mu za bębnem, walącym jak serce spłoszonej Iwony. Był myśliwym, który poczuł krew, władcą dla kobiet z widowni i psem przewodnikiem dla kolegów ze sceny. Szambelan i Ignacy dostali w tej adaptacji inne role – strażnika krwiożerczego rytuału (Ninkiewicz) i uśpionego prekursora zła (Gzyl).

Ofiara, czyli Iwona zostaje wprowadzona na scenę. I na niej nie mówi już ani słowa. Opętana przez Filipa bohaterka Gorzelańczyk przylepia się do kulisów, patrzy na harce aktorów, jakby ktoś spuścił z niej powietrze. Nie wie, do czego jej użyją, ale spodziewa się, że nie będzie to miłe. I wreszcie uczta z karaskami. Zerwane zostają czerwone kurtyny: jest za nią tylko czarna ściana. Gorzelańczyk próbuje się przez nią przebić, znaleźć drogę ucieczki. Ale ze sceny nie ma już żadnego wyjścia. Nie wiemy nawet, jak wchodzili na nią aktorzy. Po pułapce widowni, pułapka sceny zatrzaskuje się. Iwona umiera. Teatr nasycił się jej wstydem, strachem i bólem. Zobaczył jej śmierć. Brawa. Wszyscy zadowoleni – ale piękne przedstawienie! Szambelan wyprowadza nas na foyer, znowu gra muzyka, znowu ceremoniał, zaślubiny Filipa z Izą, przemowy i toasty. Znowu klęczymy, milczymy, klaszczemy. Być może procedura wyboru ofiary powtórzy się za chwilę.
Adam Orzechowski ma chyba 68 lat. A zrobił spektakl niegrzeczny, punkowy, anarchistyczny, jakby w jedne wakacje ubyło mu 30 lat.
Jego Iwona skrzy się od aluzji, to dowcipna i brutalna fantasmagoria o teatrze, który udając sztukę lekką i przyjazną zmienia widza w ofiarę. Podważa jego przekonania, wartości, formę i emocje. Mami inkluzywnością i drastycznie wyklucza niepożądanych, z góry oskarżonych o nieuprawianie inkluzywności.
Powiedzcie, tak z ręką na sercu, ile razy w ostatnich latach czuliście na widowni tak jak Iwona Magdaleny Gorzelańczyk – wydrwieni, oszukani, obrażeni, unieważnieni? Jak dziadersi, boomersi, patriarchaty, mieszczanie, pisowcy, konfederaci, faceci, prowincjusze lub wsioki?
Teatr i artyści wiedzieli lepiej jak żyć, jak myśleć, jak rozumieć świat. Pokazywano was palcem, że wy nie rozumiecie, wy szkodzicie, was trzeba wykluczyć, mimo że prawdziwi wrogowie do teatru nie chodzą.
To rzecz jasna tylko jedna z możliwych dróg do interpretacji spektaklu Orzechowskiego. Ale każda kolejna pod zaprezentowany w Iwonie mechanizm włoży tylko inne wartości do miażdżenia.
W trwającej w dwóch ostatnich sezonach wielkiej rozmowie polskiego teatru, o tym, jaki powinien być teatr, Orzechowski pokazał, jaki nie powinien być. To znaczy zrobił wirtuozerski, brawurowy spektakl o złym teatrze. O tym, jak sztuka może reprodukować zło.
Teatr Wybrzeże w Gdańsku Iwona, księżniczka Burgunda Witolda Gombrowicza reżyseria: Adam Orzechowski, scenografia: Magdalena Gajewska, muzyka: Marcin Nenko.
Podczas spektaklu na którym ja byłem – znając Magdę – dyskomfort miałem przeogromny. I faktycznie cicho siedziałem bo to teatr, sztuka , nie godzi się . Lecz jedna z widzek – miała cojones – i pięknie Filipowi wykrzyczała : „odpierdol się”
Faktycznie Dyro pięknie zaszalał 😀