część pierwsza
Karolina Ochab odchodzi z warszawskiego Nowego Teatru. Porzuca scenę przy Madalińskiego. Cudowny bar i jeszcze fajniejszą księgarenkę. Porzuca Krzysztofa Warlikowskiego. Porzuca Małgorzatę Szczęśniak i Piotra Gruszczyńskiego. Porzuca Maję Ostaszewską i Magdalenę Cielecką, Andrzeja Chyrę i Jacka Poniedziałka. Mógłbym długo wyliczać wszystkich aktorów i aktorki mojego ulubionego zespołu, którzy zostaną porzuceni. Ale nie wyliczę, bo zwyczajnie zatkało mnie z wrażenia. W pewnym wieku nie lubimy zmian. A kiedy jednak zachodzą, to wtedy nas zatyka. Tak mocno, że nie da się nic kluczowego powiedzieć, żeby oddać sprawiedliwość postaci wielkiej i nietuzinkowej.
Karolina Ochab zawsze była dla mnie jak Syrenka Warszawska. Pomnik, który klęczy mi w głowie i nie chce przestać klęczeć. I jest tak, jakbym to ja przed nią w tej głowie z obrazem Syrenki klęczał. I wreszcie to widział i wszystko rozumiał. A wraz ze mną klęczały wszystkie krajowe a przynajmniej stołeczne teatry.

Karolina Ochab odchodząca z Nowego Teatru byłaby taką Syrenką Warszawską, która nieoczekiwanie w środku dnia, w tłumie ludzie spieszących do metra albo pijących na nadwiślańskich schodkach, zeskakuje z postumentu na Powiślu, z furkotem odrzuca tarczę i broń białą. A po odrzuceniu zbędnych rekwizytów wyprowadza syreni cios gombrowiczowskim okrzykiem: „A stójcież wy se tu sami z tą szablą przy rzece, bo ja to już pierdolę!” Rzecz jasna, nie mam pojęcia, czy Karolina Ochab używa słów wulgarnych, czy nie używa, ja na ten przykład używam, choć rzadko i wyłącznie w celu osiągnięcia efektu artystycznego, ale akurat w tej chwili i w tej wizji poczułem, że można, że trzeba, że ona, Karolina Ochab, mogłaby wypowiedzieć taki właśnie tekst na pożegnanie. Bo podobne mocne słowa pasują wyłącznie na koniec całej teatralnej epoki.
Powiem wprost: zawsze bałem się Karoliny Ochab. Wydawała mi się menedżerką i dyrektorką absolutnie racjonalną, kompetentną, przenikliwą i sprawczą. Osobą, która wykryje każdą ściemę i każdą niepewność i zaraz zmrozi cię odpowiednim tonem i znaczącym spojrzeniem. Bywała postrachem w negocjacjach i rozliczeniach z innymi festiwalami, bo rozliczała wszystkich i negocjowała z każdym wielkim tego świata w teatralnym cyrku wędrowno-produkcyjnym. I była a może nadal jest (bo w plotki, że to nie ona porzuciła Nowy Teatr a ją porzucono nigdy nie uwierzę) idealnym partnerem dla artysty, który chce robić własny teatr, ale niewiele poza zrobieniem własnego przedstawienia z teatralnej codziennej roboty go interesuje.

Dobrze miał z Karoliną Ochab Krzysztof Warlikowski. Dobrze miał z nią Piotr Gruszczyński. A nawet Jacek Poniedziałek. Nic nie ujmując Krzysztofowi Warlikowskiemu, który jest dla mnie azteckim Quetzalcoatlem polskiej reżyserii, ale przy Karolinie Ochab mógłby być dyrektorem artystycznym niemal każdy niezakorzeniony w rzeczywistości ptasio-wężowaty bóg-artysta. I mieć sukcesy repertuarowo-administracyjne. Nawet Krzysztof Garbaczewski. Nawet on, powiadam wam, nawet on.
Więc widzę ją teraz jak przykrywszy łuski na biodrach beżowym płaszczem idzie lekko pod górę do centrum Warszawy skądinąd bardzo frapującą architektonicznie ulicą Zajęczą.
Quo vadis Karolino Ochab?
Pięknie i szczerą prawdę Pan napisał o Karolinie Ochab.
A pyta się Pan gdzie i może dlaczego idzie KO, może idzie przed siebie, może gdzieś chce odfrunąć.
Wydaje mi się, że jest osoba wolna jak ptak.
Jakby nie kochała tego teatru ma prawo żyć własnym zyciem
Słówko wyjaśnienia – nie znamy się z panią Karoliną. Ten tekst to rezultat mojej wieloletniej fascynacji jej stylem zarządzania, kompetencjami zawodowymi i skalą wyzwań, jakie przed nią stały w prowadzeniu Nowego Teatru. Wbrew pozorom krytycy potrafią to docenić. Pozdrawiam! Dziękuję za lekturę.