Pożegnanie Starego Aktora

Stanisław Brudny (1930-2025)

Kiedy zacząłem świadomie i regularnie chodzić do teatru, Stanisław Brudny był już po 60-tce. Zadebiutował w Teatrze Śląskim w Katowicach dokładnie 20 lat przed moim urodzeniem. Więc nie pamiętam go ani jako młodego ani jako dojrzałego mężczyzny, nie potrafię przywołać żadnego filmu czy spektaklu Teatru Telewizji ze Stanisławem Brudnym w kwiecie wieku. Chyba bym go nie rozpoznał, nie odnalazł na drugim planie. Może nawet nie ma takich filmów z młodym Brudnym, może nie powinno być.

Dla mnie był zawsze Starym Aktorem. Siwym Panem z warszawskich teatrów, dobrodusznym staruszkiem z przyjemnym, niskim głosem. Otwierającym usta, żeby powiedzieć coś szczególnego, eleganckiego, ciekawego. Usta Stanisława Brudnego przybierały na scenie najczęściej kształt litery „o”. Zaryzykuję tezę, że to właśnie ta samogłoska była dla niego najważniejsza. Żeby opowiadać o…, żeby o? o! ooo… – dziwić się światu i ludziom.

Gdybym był dzieckiem, chciałbym mieć takiego dziadka, długowiecznego, miłego, mądrego. Dziadka od „ooopowiadania” i „ooogłaszania” dobrych wieści. Brudny – aktor i człowiek na scenie, bo przecież nie znałem go prywatnie, był oazą spokoju. Takiego spokoju, który i dzieciom, i dorosłym jest czasem po prostu niezbędny.

Z każdej roli najpierw pamiętało się głos Brudnego. Aktor Teatru Studio miał taki gawędziarski styl mówienia, intuicyjnie dążący do zainteresowania słuchacza. Jedno zdanie wypowiadane przez Brudnego było automatycznie początkiem kolejnego, ostatnie nigdy nie kończyło wypowiedzi, tylko stawało się sygnałem zdań bezgłośnych. Brudny nawet milczał tak, jakby coś nam opowiadał. A kiedy znów się odzywał, czuć było w jego mówieniu efekt płynięcia, wodnego rozkołysania słów: to jego mówienia zawsze było melodyczne, okrągłe, prawie melorecytowane.

Jego znakiem rozpoznawczym była też nieskazitelna siwizna aktorskiej fryzury. Białe włosy Brudnego, na przekór nazwisku, świetnie komponowały się z białymi garniturami. Kiedy teraz przywołuję obraz Starego Aktora widzę go całego w bieli. Jak ponownie czystą kartkę papieru, gotową żeby po nim znów pisać. Więc piszę.

fot. materiały Filmu Polskiego

W filmach i spektaklach Teatru Telewizji obsadzano go przez ostatnie 35 lat wyłącznie w specjalnych rolach drugoplanowych. Grywał epizody i mikro-scenki. Trudno powiedzieć, że były to wirtuozerskie popisy, że minuta obecności ekranowej mogła wstrząsnąć filmem, kradła cały film albo zostawała zapamiętana na długo. Nie od tego był aktor Stanisław Brudny. Jego zadaniem było stworzenie wyrazistego tła, mgnienia ludzkiej prawdy, które mijamy spiesząc się gdzieś z głównym bohaterem.

Charakterystyczność jego aktorstwa polegała na osadzeniu w widzu wrażenia, że patrzy przez chwilę na drobnego i nijakiego, ale w gruncie rzeczy dobrego człowieka. Stykamy się przecież w życiu z takim nieoczekiwanym dobrem, z osobą, do której od razu czuje się sympatię, ale nie mamy czasu porozmawiać, poznać jego historii. Zaznaczamy kropkę na stronie książki życia i czytamy dalej. I nigdy już w to zaznaczone miejsce nie wrócimy. Było ważne, ale nie najważniejsze, nie wiemy co z nim zrobić. I właśnie w tym, w graniu takich bohaterów, których nam żal, bo za krótko istnieją, specjalizował się długowieczny Stanisław Brudny.

Może żył tak długo i twórczo dlatego, by jak najwięcej tych na poły anonimowych, ograniczonych do jednego wrażenia postaci z nami pozostawić. Oni wszyscy zebrani do kupy mieli dopiero dać pojęcie o jednej, pojedynczej, wielkiej biografii, której w polskim kinie i telewizji Brudny nigdy nie zagrał.

Zauważcie w jakich rolach go widziano, w tych zaskakująco przewidywalnych polskich castingach, jakie zawody wykonywali jego starsi panowie. Brudny był inspicjentem i suflerem, kilka razy recepcjonistą w hotelu, kierownikiem ośrodka wypoczynkowego, dyrektorem szkoły, nauczycielem, strażnikiem i strażakiem, archiwistą, leśniczym, kierownikiem kina, dozorcą w bloku, stróżem w kamienicy, sprzątaczem, szewcem, kucharzem, anonimowym więźniem, księdzem, starym żołnierzem, starym doktorem… Raz jeden Wojtyszko w swoim Mistrzu i Małgorzacie dał mu w telewizji rolę wrednego krytyka Łatuńskiego, który zapoczątkował nagonkę na autora powieści o Piłacie a potem Małgorzata zniszczyła mu mieszkanie, ale o ile pamiętam, to była rola niemal bez tekstu, Brudny pojawiał się w przebitkach i scenach zbiorowych.

Jego prawdziwi bohaterowie sprzątali i naprawiali, stale pilnowali czegoś mało istotnego, leczyli i uczyli ludzi. Wykonywali zawody usługowe, zawody pomocnicze i misyjne. Byli użyteczni na drugim planie. To w takiej funkcji widzieli go reżyserzy. I Brudny był użyteczny, pojawiał się na ekranie jako człowiek godzien zaufania, rozbłysk dobra, twórca sympatycznego wrażenia. Był cytatem z jakiejś lepszej i godniejszej przeszłości.    

W teatrze dostał więcej. W teatrze, w zespole każdego teatru, w którym był, ze szczególnym naciskiem na warszawski Teatr Studio. O takich aktorach-emerytach marzy każdy dyrektor teatru. Niezbędni w obsadzie. Dowód na wielopokoleniowość zespołu. „Staruszek do wszystkiego” – jak śpiewali Przybora i Wasowski.

Widziałem go w Snach Lautreamonta Trelińskiego, w spektaklu Grzegorzewskiego Miasto liczy psie nosy, pojechał za Szajną do Teatru Rozrywki w Chorzowie i wystąpił w jego Śladach, jedynym spektaklu Szajny, który zobaczyłem na żywo. Był koryfeuszem chóru w Antygonie Brzozy, czyli głosem rozwagi i rozsądku, miastem, które wzywa władców do umiaru i pohamowania gniewu, komunikuje wolę bogów. U Cieplaka pojawił się w Takiej balladzie i w Kubusiu P. , absolutnie kultowym spektaklu przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Zanim Disney nabył prawa do książki i postaci i zakazał dalszej eksploatacji widowiska Cieplaka, Stanisław Brudny grał cudnie rozkojarzonego staruszka Kłapouchego, najukochańszego z wszystkich osiołków świata. A właściwie sąsiada z klatki obok, któremu przyglądamy się w godnej lub śmiesznej starości.

Na pierwszy plan wszedł na chwilę jako Ritter w Miłości na Madagaskarze, stary właściciel kina i bezgraniczny wielbiciel aktorstwa Klausa Kinskiego, który nagle uroił sobie, że niemiecki aktor dzwoni do niego i prosi o odebranie w jego imieniu nagrody w Cannes. W wymyślonych przygodach i przekrętach partnerowała mu aktorka grana przez Stanisławę Celińską. Podobny dojrzały duet Brudny stworzył z Ireną Jun w Józefie i Marii, opowieści o starej sprzątaczce i starym stróżu w supermarkecie, którzy nocą zmieniają się w tancerkę i Chaplina. Brudny bez żadnych wątpliwości wykonywał surrealne zadania aktorskie w spektaklach Oskarasa Korsunovasa (w oberiuckim Bam i schulcowskim Sanatorium pod klepsydrą). Pamiętam go z Muerty Operity Czuja i w Każdym Zadary. Wraz z jego Firsem w Wiśniowym sadzie Agnieszki Glińskiej umierał PRL a przynajmniej ta jego lepsza część.

Na scenie Brudny był w jakiś nieoczywisty sposób miękki i elegancki, celowo przygaszony, jakby nie chciał pchać się do przodu, jakby samo zobaczenie go w tym miejscu było doprawdy niestosownością. Kojarzył mi się z arystokratą, który uchował się po komunistycznych czystkach, istniał w przestrzeni gry z poczuciem winy, jakby mówił przepraszam, powiem co trzeba i zaraz zejdę za kulisy.

Największa rola przyszła na koniec. Umierał Zygmunt Malanowicz i Krzysztof Warlikowski zaprosił Stanisława Brudnego do swego zespołu, żeby dokończył za kolegę rolę w Odysei. Historia dla Hollywood. Brudny był starszy od Malanowicza i w swojej roli jeszcze tę starość Odysa podkreślił. Jego postać była przysługą dla zmarłego a jednocześnie próbą stworzenia własnej kreacji obok kreacji nieskończonej, ale przecież w jakiejś formie istniejącej w pamięci reszty aktorów z obsady, w głowie Warlikowskiego. Stanisław Brudny grał swój temat, wykorzystywał swoją twarz i sylwetkę, ale w jego monologach można było usłyszeć czasem cień intonacji i głosu Malanowicza.

Analizując jego grę cały czas myślałem, jak zagrałby to Malanowicz, jak on by w niej brzmiał. I podejrzewam, że Brudny miał świadomość podobnych operacji widzowskich i krytycznych, z premedytacją zostawił w swoim Odysie miejsce na potencjalną rolę Malanowicza. Taki uskok między sobą a postacią, w którym zmieścił się pan Zygmunt. Było to piękne, uczciwe i przejmujące. Pierwsze kwestie i ciężkie, wolne przejście aktora przez scenę na Madalińskiego, jakby powrót zza tamtego brzegu Styksu ilustrowało wyświetlone na ekranie nazwisko Malanowicza i daty życia i śmierci. Wchodząc w swój spektakl Brudny sprowadzał na tę stronę także i jego.

I potem grał zmęczonego, starego Odysa, jakby starszego od wszystkich greckich bogów. Brudny wymyślił, że jego bohater jest zawstydzony tym, że przeżył, że tak wygląda, że w ogóle wrócił. Jakby złamał prawa natury i ten wyjątek uczyniony dla niego zaraz przestanie obowiązywać. Na przystani czekały na niego dorosłe i właściwie obce dzieci – Małgorzata Hajewska, Jacek Poniedziałek, Bartosz Geller. Brudny nawet nie udawał, że je poznaje. Szedł ku nim bez miłości, pusty, jakby nie 20 lat minęło a 40. I potem ta wielka scena monologu w kuchni. Milcząca, nieobecna Penelopa i dzieci za stołem. Wódka powitalna i brak pytań.

A on zaczyna streszczenie Odysei od niewypowiedzianych a wpatrzonych w dzieci przeprosin: Przepraszam, że jestem stary. Opowiadając o swoich przygodach nic nie zmyśla, jak tamten homerycki Odys, raczej pomija szczegóły, pamięta tylko siebie a nie sedno spraw, w których uczestniczył.  Sam zastanawia się, dlaczego to przeżył, dziwi się losowi, nie wierzy, że tu jest z rodzina, ale mówi. Usprawiedliwia się, ale przez te jego słowa przebija satysfakcja – udało mi się, przetrwałem oszukałem wszystkich. Ruchałem nimfy, mordowałem wrogów, kradłem u przyjaciół, kłamałem Bogom. Taki jestem.

W tym monologu Stanisława Brudnego pierwszy raz usłyszałem możliwy mrok jakiegokolwiek z jego bohaterów. Nie takie zło, co przylepia się do człowieka przez życie w jakimś systemie, przez kontakt ze zdeprawowaną wspólnotą, ale zło prywatne, wyhodowane przez lata. Brudny też słyszał to zło Odysa i bardzo było mu z nim nieswojo. Bo to był ton kłócący się ze wszystkim, no może z większością tego, co Brudny dotąd w swoim życiu zagrał, z sześciuset rolami w teatrze, kinie, w radio i w telewizji . Jakby aktor bał się postaci, jakby w 90 roku życia dowiedział się nagle, że ludzie mogą być źli. I nie zawsze da się ich obronić w teatrze. Taka trwoga dotyczy tylko ludzi, którzy są dobrzy. I wielkich aktorów, którzy grali tak długo, że mogli wszystkimi swoimi rolami zmyć z siebie brud życia postaci.

Widzę teraz siwego Stanisława Brudnego w białym garniturze i butach jak powolutku zmienia się w czystą białą, papierową kartkę na śniegu. Na tej kartce zapisano najpiękniejszą opowieść świata o starym, dobrym człowieku, który żył długo tylko po to, żeby być starym, dobrym człowiekiem. Stanisław Brudny właśnie wypowiada ją bezgłośnie, wtapiając się w śnieg. To jego charakterystyczne, modulowane małe „o” słyszę nawet z tej strony Styksu.

fot. zródło: Nowy Teatr w Warszawie

1 komenatrz

Łukasz Drewniak

Łukasz Drewniak jest krytykiem teatralnym, redaktorem, moderatorem, selekcjonerem
i konsultantem. Ekspert od współczesnego teatru litewskiego. Wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny Gazety Teatralnej „Didaskalia”. Redaktor książek„ Dziennik podróży z Kantorem” Wacława i Lesława Janickich oraz biografii Izabelli Cywińskiej „Dziewczyna z Kamienia”. Dyrektor artystyczny Krakowskich Reminiscencji Teatralnych w latach 2002–2005. Pomysłodawca tyskiego
TopOFFFestival. Wieloletni recenzent teatralny „Tygodnika Powszechnego" (1995–2005), „Przekroju” (1999–2012), „Dziennika. Gazety prawnej” (2005–2010). Do roku 2015 współpracował z TVP Kultura jako redaktor i prezenter.

Selekcjoner konkursu o Złotego Yoricka w ramach Gdańskiego Festiwalu Szekspirowskiego.

W latach 2014 – 2024 współtworzył program impresaryjny lubelskiego Teatru Starego i prowadził na tej scenie cykl debat „Bitwa o kulturę”.

Na portalu teatralny.pl był autorem cyklu „Kołonotatnik” (380 cotygodniowych odsłon), na który składały się teksty publicystyczne, eseje teatralne, recenzje i facecje. Kołonotatnik. Codziennik o teatrze Łukasza Drewniaka to logiczna kontynuacja i rozszerzenie tamtej blogo-rubryki.