Byłem dzisiaj na rozdaniu teatralnych nagród im. Stanisława Wyspiańskiego. Za najlepszy spektakl teatrów nieinstytucjonalnych w Krakowie uznaliśmy Szekspirie w reżyserii Eryka Makohona z Krakowskiego Teatru Tańca. Piszę „uznaliśmy” bo przecież byłem w kapitule tej nagrody i za Szekspiriami głosowałem obiema rękami.
Już wyjaśniam – „obiema rękami” nie znaczy to samo co w sejmie, kiedy się w ten sposób za kolegę na dwie ręce i dwa przyciski głosuje, określenie „obiema rękami” zaświadcza tylko o moim entuzjazmie wobec dzieła Eryka Makohona.
Patrzyłem na dziewczyny z zespołu obdarowywane kwiatami i dyplomami i nagle przypomniało mi się, że nic dotąd nie napisałem o Szekspiriach, mimo że chodzi za mną to przedstawienie od roku jak wyrzut sumienia. Bo nie wziąłem go na Festiwal Szekspirowski, uznawszy, że za mało w nim Szekspira w Szekspirze. Choć spektakl poruszający, wysmakowany, wystudiowany. Ale nie wziąłem. Jakbym przez długie miesiące nie miał do niego asocjacyjnego dostępu. Co tu dużo mówić: głupi byłem. Potem człowiek chodzi i się wstydzi – przed festiwalem, przed Darią Kubisiak, dramaturżką spektaklu, przed tancerkami.
Wróciłem do domu i siadłem do notatek. A teraz układam sobie te Szekspirie jeszcze raz w głowie, ale nie od strony Szekspira tylko od strony obrazów i emocji.

Cały sceniczny świat jest spowity w biel. Na białej podłodze stoją dwa niezapisane kolorem moduły, których ściany przesłonięte zostały pociętym w paski elastycznym materiałem. Póki materiał nie drga, póki nikt nie rozetnie go swoim ciałem, stwarzają wrażenie jednolitej tafli, nieprzeniknionej powierzchni jasnej bryły. Lewy praktykabel opada pod kątem, prawy wznosi się do góry jak ekran i kwadratowa wieża zarazem.
Z jej szczytu wystaje ciało tancerki, która na coś czeka z kwiatami. Ręka podpierająca brodę, profil twarzy. Gra muzyka z trzeszczącej płyty. Dziewczyna patrzy smutno – albo raczej ze smutną nadzieją w pustą przestrzeń nad naszymi głowami. Może czeka jak Julia na powrót Romea z Mantui, może jak Ofelia na powrót Hamleta z Anglii, może to Lady Makbet wypatrująca powrotu Makbeta z wojny.
Na obu białych blejtramach pokrywających dwa sceniczne domy-kryjówki pojawiają się co jakiś czas szare projekcje wideo pokazujące fragmenty ciał, żyjące, działające organy. Najbardziej zapamiętałem kobiece oko mrugające powieką: bo to było tak jakby moduł, przewrócony trójkąt lub rozcięty sześcian patrzył nie tylko na bohaterki spektaklu, ale i na nas na widowni. Wciągał nas w swoje spojrzenie, narzucał fragmentaryczną perspektywę.
Wkrótce do dziewczyny na szczycie większego modułu dołącza druga tancerka. Wypluwa ją paskowa, elastyczna zasłona. I od tej pory działają już razem – po skosie, na półkolu, na dwóch końcach niewidzialnego odcinka. Obie półnagie, przebierające się wciąż w inne warianty białych sportowych okryć, odsłaniających inne partie ciała.
Nie są do siebie podobne – dzieli je spora różnica wzrostu i trochę charakteru, dynamiki ruchu. Są różne, ale szukają swojego podobieństwa, próbują stać się jedną osobą w ramach kolejnych etiud. Ty jesteś ja, ja mogę być tobą. Sklejanie ciał, hybrydyzacja postaci, podwojenie obecności i widzenia to główne tematy ich działań. Jakby chciały poznać zasadę sobowtórstwa: jak być w ramach niej sobą i jak wtórować tej drugiej.
Anna Bednarz-Tyran ta mniejsza, brunetka i Jelizawieta Tereszonok, ta wyższa, blondynka, wyłaniają się co scena spomiędzy białych żaluzji. Okręcają się nimi, wyginają je, naprężają, wieszają na nich. Jakby cały świat był plastyczny, jakby ich ciała uczyły się od tej elastycznej materii gibkości, skrętu, przesunięcia punktu ciężkości.
Czasem zza białych pasków wystaje równocześnie tylko ręka jednej z performerek, czasem głowa należąca do drugiej. Białe moduły są jak kwadratowe jaja, z których wykluwają się fragmenty ciał. Fragmentaryzacja jest znakiem rozpadu osobowości dwóch dziewczyn szukających desperacko jedności, wspólnego istnienia. Ale ta jedna osoba jakoś nie może się złożyć z obcych nóg i brzuchów, głów i dłoni. Ofelio-Julia zmienia wymiary jak Alicja w Krainie Czarów, rośnie i kurczy się z pomocą białych mini-zasłon.

Kobiety, które chcą się skleić w jedno rozcinają najpierw symbolicznie swoje ciała. Tańczą w nieustannej elipsie – bo tego co najważniejsze stale im brakuje, nie pojawia się w drgających ekranach, nie wychodzi z nimi na proscenium. Człowiek nie może się złożyć z rozsypanych puzzli.
Agnieszka Bednarz-Tyran i Jelizawieta Tereszonok są jak jasne kropeczki w białym jasnym świecie, muszą się ruszać i starać, żeby je było widać. Ale nie rozmawiają z Szekspirem, nie buntują się przeciwko niemu, po prostu są w innym, równoległym świecie. W takim, którego Szekspir już nie umiał wymyśleć.

Sceniczne etiudy – o samotności, szaleństwie, tęsknocie, o siostrzeństwie, wojnie, pustce, zbuntowanym ciele, o lustrze, którym jest druga osoba i miejscu, które zapisuje uczucia – migają przed oczami widza, obraz drga, muzyka drga, przeskakuje, tworzy dźwiękowe pętle, drażni bardziej oko niż ucho a my próbujemy nadążyć za wizualnymi fanaberiami spektaklu Makohona.
Przypominam – robionymi w najprostszy sposób – przez odsłonięcie i zasłonięcie, ogrywanie fragmentu i detalu ciała. Głowa jednej z tancerek wiruje i niemal odrywa się od ramion i barku drugiej. Dłoń schowana w biel w jednym z modułów wyłania się parę metrów dalej w drugim.
Wspaniale działała w tym spektaklu zasada odwracania związków przyczynowych, zmiana znaczenia części ciała i ruchu. Jakby Makohon tworzył architekturę ruchu i choreografię obiektów.
Szekspir jako klucz, jako cel asocjacji przestaje być potrzebny. Porównałbym go do trampoliny, po której skaczą obie tancerki, wybijają się tak wysoko, że tam z góry nie widać już punktu odbicia. Są chmury, czyste niebo, pustka przestworzy i ciało, które leci. Dwa ciała. Bo powietrze staje się lustrem.
Na premierze siedziałem w pierwszym rzędzie i tylko dlatego widziałem jak poobijane posiniaczone są nogi tancerek, zwłaszcza Jelizawiety. Nie były żywą raną, nikt pewnie tej dziewczyny nie bił – to po prostu efekt dynamicznych prób, obijania się o blejtramy, kubiki, podłogę, ciało koleżanki. Te posiniaczone nogi były jak mapa drogowa tego spektaklu: tędy szłyśmy, to musiałyśmy poczuć. I trochę jak nieoficjalny dowód istnienia jednej i drugiej osoby w scenicznej bieli.
Ekran wpuszczał tancerki do środka, innym razem je wypluwał. Obserwowaliśmy nieustanne narodziny i nieustanne odejścia. Nie ma w Szekspiriach oczywiście żadnej linearnej opowieści – są impresje. Poszatkowane sekwencje ruchu ciał. Exterioryzowane emocje. Obrazy zredukowane do powidoków. W końcu nie mam nawet pewności, czy performerek było dwie, czy więcej. Na pewno do finałowej etiudy potrzebne było jeszcze trzecie ciało.

Dwie dziewczyny daremnie próbujące się połączyć w jedno ciało, jedną osobę, podmiot tego świata, doczekały się w końcu aktu osobliwej, absurdalnej kreacji – w przestrzeni zaczął działać ktoś trzeci, też kobieta, ciało nieoznaczone, nienależące do żadnej z nich. Anomalia fizyczna. Cud. Wyczekane nadejście. Urojony powrót.
Jeśli nie wierzycie, że raz zobaczony spektakl może ukąsić dopiero po roku to właśnie daję wam dowód na prawdziwość tej tezy. Obudziły się we mnie Szekspirie. I bądź tu człowieku mądry. Próbuj zrozumieć teatr.
Krakowski Teatr Tańca Szekspirie reżyseria: Eryk Makohon, dramaturgia: Daria Kubisiak muzyka: Piotr Peszat, video Grzesiek Mart.