Wspólny pokój to następna po Kole Sprawy Bożej odsłona aktywności duetu reżysersko-dramatopisarskiego Radek Stępień/Konrad Hetel w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku.
Naprawdę sporo łączy te dwa spektakle: sposób, w jaki młodzi twórcy rozumieją i testują konwencję realistyczną na scenie, niechęć realizatorów do przenoszenia akcji z jednego miejsca w drugie – wszystko ma się dziać w jednym mieszkaniu, do którego schodzą się połączeni wspólnym interesem bohaterowie. No i za każdym razem Hetel pisze regularny dramat, bez żadnych zabaw w postdramatyzm i udawanie scenicznego eseju.
Historia jednej nocy z dziejów sekty Towiańczyków i pierwsza powojenna wigilia w wyzwolonym Gdańsku 1945 roku to preteksty do posłuchania „polskich rozmów odnalezionych w historii”. Hetel i Stępień przyglądają się symbolicznie bezdomnym Polakom – najpierw emigrantom polistopadowym, potem grupie ocalałych z zawieruchy II wojny światowej. Oglądamy zderzenie postaw światopoglądowych, postaci próbują odpowiedzieć na pytanie, kim są i jak żyją, w co mają wierzyć i jaka Polska, urojona, widmowa, stwarzająca się dopiero w głowach i rzeczywistości jest ich przeznaczeniem.

To ważne, że obie te rozmowy, które dzieli prawie równo sto lat są zapisem rozterek polskich inteligentów. Objawia się w nich polskie szaleństwo, polska głupota, polska dezynwoltura, ale także potrzeba bliskości drugiego człowieka i głód wspólnoty, jakiejkolwiek, w której moglibyśmy się schować i ocaleć. Koło Sprawy Bożej i Wspólny pokój to dwa sześcioosobowe spektakle, zrealizowano na tej samej scenie, czyli w Starej Aptece. Nie wiem, czy będzie kolejny, żeby utworzyły trylogię, na razie przeglądają się w sobie jak w lustrze.
Tytuł nowej sztuki Konrada Hetela nawiązuje do powieści Uniłowskiego tylko powierzchownie. I nie jestem pewien, czy nie powinien brzmieć jakoś inaczej: Wspólne mieszkanie czy Sublokatorzy, bo z kontekstu wynika, że piątka bohaterów jednak zajmuje puste mieszkanie we Wrzeszczu a nie jeden pokój z łazienką i kuchnią. Więc zamiast analizy porównawczej Uniłowski/Hetel wolę odniesienia do wcześniejszego spektaklu dramatopisarza, choć trzeba przyznać, że i powieść i sztuka to kronika relacji w grupie ludzi zmuszonej żyć i mieszkać razem.
Grudzień 1945
Punkt wyjścia dla fabuły Hetela jest bardzo ciekawy. Grudzień 1945 roku, do zniszczonego Gdańska trafiają repatrianci z innych części przedwojennej Polski, panuje głód lokatorski, wszyscy szukają mieszkań nadających się do zasiedlenia. Jakiś sowiecki oficer pobiera opłaty za jeden z pustostanów. Najpierw sprzedaje je młodemu chłopakowi (Paweł Pogorzałek) z dziadkiem (Krzysztof Matuszewski), potem młodej dziewczynie (Karolina Kowalska), potem eleganckiej wdowie po czterdziestce (Justyna Bartoszewicz), wreszcie obrotnemu szalbierzowi o imieniu Boguś (Maciej Konopiński). Każda z tych oszukanych osób wydaje na to lokum ostatnie zaskórniaki – każda miała mieć mieszkanie na wyłączność a ma niechcianych sublokatorów.
Pierwsza reakcja – pozbyć się intruzów. Druga reakcja – dogadajmy się, połączmy siły, podzielmy się jedzeniem i empatią. Współlokatorzy reprezentują różne światy: jest cwaniacki polski lud, jest inteligent z aspiracjami, żydowska dziewczyna ukrywana 5 lat w zakonie, tajemnicza wdowa, dziadek z początkami demencji. Od monologu dziadka zresztą zaczyna się ta sceniczna opowieść.
W pustym pokoju siedzi tyłem jakiś mężczyzna w niemieckiej wojskowej kurtce i robi wojenny rachunek sumienia w imieniu III Rzeszy. Dlaczego projekt zmiany Europy się nie udał, czemu zawiodła realizacja idei nazistowskiej, co czeka teraz niemiecki naród? Krzysztof Matuszewski ogrywa naszą nieświadomość kim jest spowiadający się na głos mężczyzna. Długo siedzi tyłem, w półmroku widzimy tylko pagony munduru.
Dopiero po jakimś czasie okazuje się, że nie przemawia tu ukrywający się w Gdańsku faszysta lub oficer Wermachtu tylko ofiara faszystowskiego szaleństwa, chory i zdeptany przez wojnę człowiek, co to stracił w łapance kobiety, córkę i wnuczkę, którymi się opiekował. Zainfekowany propagandą rasy Panów, powtarza bezmyślnie ich tezy i tłumaczenia, mówi jakby był tubą od gramofonu, ktoś w jego głowie puścił tę zdartą płytę.
Ciekawy zabieg dramaturgiczny – najlepszy literacko fragment sztuki Hetel umieścił na samym początku. Matuszewski pokazuje w swoim prowokacyjnym lamencie skalę zarażenia złem tych, którzy przeżyli. Dziadek wygłasza te wszystkie nazistowskie nonsensy w jednym celu: żeby uwznioślić własną przegraną. Niemcy przegrali monumentalnie, do końca, do spodu a on widzi w tym wielkość, której jego prywatnej porażce, osobistej tragedii podobno zabrakło.
Jesteśmy Nowaccy i co nam zrobicie?
W końcu wraca do domu jego wnuk grany przez Pogorzałka, przyniósł ziemniaki w starym niemieckim hełmie. Mają już co jeść. Zmiana tonacji, zmiana tematu przedstawienia. Nie przypadkiem. Rytmem spektaklu Radka Stępnia rządzi system wejść kolejnych bohaterów, oni ciurkają na scenę jak woda z kranu, kapią jak krople z sufitu na podłogę. Wchodzi pierwsza osoba i narzuca temat rozmowy, przychodzi ktoś nowy i zaraz zwrot akcji. Ostatnim, który pojawia się w pierwszej części widowiska jest urzędnik państwowy (Cezary Rybiński), aby oświadczyć bohaterom, że zajęli lokal nielegalnie. Sowiecki oficer nie miał prawa im tego mieszkania sprzedawać.

W desperackiej obronie terytorium cwany Boguś i jego nowi znajomi podają się przed urzędnikiem za wielopokoleniową rodzinę. Hetel ze Stępniem wyczuwają to bezbłędnie: Polacy jednoczą się wyłącznie w wielkiej ściemie, co jak co, ale kłamać razem umieją. Wszystkie animozje i intrygi idą w kąt. „Nazywamy się teraz Nowaccy i musimy mieszkać razem. Lepiej na kupie, ale w Gdańsku!” Zapraszają samotnego urzędnika na wigilię. Urzędnik mięknie: mają dwa tygodnie na opuszczenie metrażu, znalezienie innych lokali.
Radek Stępień zaskakuje widza prowadzeniem scenicznej narracji, stawia na absolutny weryzm sytuacyjny: jesteśmy w prawdziwym wnętrzu zdewastowanej willi, postaci noszą stroje z epoki. Parkiet i boazeria służą za opał do rozpalanego w pokoju ogniska. Aktorzy z Wybrzeża oddają skrupulatnie charaktery bohaterów i ich motywacje. Obierają ziemniaki, jedzą, piją. Wydaje się jakby realizatorzy spektaklu znaleźli gdzieś w gdańskim archiwum rolkę filmu z epoki i postanowili do niej napisać dialogi. Stępień słucha tekstu Hetela, pieczołowicie rysuje sieć spojrzeń i mikroreakcji aktorów, jakby to był psychologiczny spektakl teatru telewizji sprzed 30 lat.
Fikcyjna rodzina Nowackich staje się Polską powojenną w miniaturze: arystokracja, lud, inteligencja, Żydzi, żołnierze. Trochę to przypomina Pieszo Sławomira Mrożka tylko zamiast stacji kolejowej, i ławce, na której zmieściła się cała Polska, mamy dom, który trzeba przywrócić do życia.
Na drugą część widowiska czekamy z niepokojem. Jak rozwiąże się ten supeł rodzinno-lokalowy? Czy Nowaccy zatrzymają mieszkanie? Czy istnienie tej wymyślonej rodziny jest w ogóle możliwe?
Fabularny twist
Po przerwie na scenie stoi wigilijny stół. Schodzą się znów lokatorzy. Wiele się zmieniło. Dziewczyna ma romans z młodym inteligentem, on fotografuje i pisze do lokalnej gazety. Obrotny Boguś Konopińskiego załatwia aprowizację. Przychodzi urzędnik i ma dobrą wiadomość, mogą tu zostać, taki prezent: świąteczny dom jest ich. Następuje seria polskich rozmów przy ruskim bimbrze.

Polsko-polskie kłótnie i uprzedzenia. Wyznania swojaków na rauszu. Ktoś komuś grozi pistoletem. Urzędnik okazuje się być dezerterem z Armii Czerwonej, uciekł bo nie załapał się na armię Berlinga, Boguś nie był w żadnej konspiracji, dziewczyna odzyskała broszkę po matce uprawiając seks z radzieckim oficerem, innego towaru przecież na wymianę nie miała. Dziadek odpłynął w czasie, wydaje mu się, że członkowie jego rodziny żyją. On jeden wierzy w tą fałszywą rodzinę Nowackich naprawdę.
Finał spada na widzów, jak grom z nieba. Czekaliśmy może nawet na trzeci akt, jakiś gorzki happy end: że Polska nieudana, ludzie straszni i poranieni, ale żyć trzeba. Jednak nieoczekiwanie urzędnik Rybińskiego rozpoznaje we wdowie Justyny Bartoszewicz kolaborantkę z Łodzi, ta dźga go nożem lub widelcem, nikt nie wzywa lekarza, urzędnik umiera. Podrzucą go na gruzowisko, będzie ofiarą bezimiennych sprawców. Wdowa ucieka, nawet nie zbiera swoich rzeczy. Boguś żre wigilijny żur plując nienawiścią do Żydów, młodzi mają ręce we krwi zabitego. Koniec. Cóż, powojenny Gdańsk nie zaczynał się najlepiej…
Już z tego streszczenia widać, że w drugiej części widowiska dramat Hetela nie dźwiga ciężaru pomysłu wyjściowego. Za dużo w rozmowach bohaterów moralizowania, dość powierzchownego analizowania tego, co wojna z nimi zrobiła, powtarzania sloganów o nowym początku i potrzebnej jedności. Ktoś martwi się, że pokój nie jest na zawsze. I to już brzmi bardzo współcześnie, choć włożone w usta osoby z 1945 roku jest raczej anachronizmem. Generał Anders na białym koniu to dopiero za rok, dwa…
Szwankuje prawdopodobieństwo rozwiązania scenicznego supła przez dramatopisarza i reżysera. Nie wierzę, że ktoś taki jak dezerter-urzędnik mógłby w ogóle istnieć a istniejąc obcym w końcu sobie osobom niemal na trzeźwo wyznać, kim naprawdę jest. Jak mógł zdezerterować z Armii Czerwonej w 1944 roku i znaleźć się po drugiej stronie frontu w okupowanej jeszcze przez Niemców Łodzi? Hetela gubi niedokładna znajomość epoki, realiów wojennych, mentalności ocalałych. Diabeł zawsze tkwi w szczegółach a w werystycznym świecie, takie niedopatrzone szczegóły krzyczą najgłośniej. No i zdania o Holocauście, polskim antysemityzmie, wojnie, która da początek innym wojnom mają charakter takiej doczepki na siłę.
Bardzo żal reżysera i aktorów Wybrzeża, że ich robota wywróciła się tuż przed metą, na kretowisku nie do końca domkniętej i domyślanej sztuki. To wszystko było do uratowania jeszcze przed przystąpieniem do prób: w ogniu konsultacji i rad od dobrych wujów. Wystarczyło zrezygnować z serialowej maniery stworzenia dramaturgicznego twista na koniec sztuki, bo wtedy Wspólny pokój skręca za mocno w stronę melodramatu i taniej sensacji a wyszedłby w Wybrzeżu przejmujący i wyciszony dramat obyczajowy o polskich losach. Sztuka, w której tylko się gada a nie dźga nożem i widelcem, grozi pistoletem, szarpie z wrogiem wewnętrznym. Problem ze Wspólnym pokojem zaczyna się dopiero wtedy, gdy autor się niecierpliwi. Tylko gadają? Nie może być! Niech ktoś umrze, niech ktoś ucieknie, niech z Bogusia wyjdzie Mrożkowy Edek.
Sztuka Konrada Hetela jest najciekawsza w chwilach, w których wspomina się w niej straszne doświadczenie wojny i równocześnie marzy o budowaniu na gruzach, łączeniu się sierot w fikcyjną rodzinę. Bohaterowie są prawdziwsi kiedy obwąchują się nawzajem: a ty skąd jesteś, a ty skąd, co robiłeś podczas okupacji, jak ocalałeś? Gdy jeden od drugiego zaraża słowami i postawami, gdy postać chowa się za dwuznacznościami, jak w imponującym monologu Matuszewskiego otwierającego spektakl.
Podobało mi się te sześć postaci ze spektaklu Hetela I Stępnia, zżyłem się z nimi, jak z obsadą serialu Dom na samym początku epickiej telewizyjnej historii Jana Rybkowskiego. Gdańscy aktorzy grają je z radością i znajomością konwencji. Szukają głębszych motywacji, komplikują psychologię znacznie powyżej możliwości tekstu. Widać jak bardzo teatr potrzebuje takich prostych historii o skomplikowanych i poranionych ludziach, którzy kłamią o tym, kim są.
Mam niedosyt po tej wigilijnej kolacji w Wybrzeżu. Dobrze się ten spektakl ogląda, ale im dłużej się o nim myśli, tym więcej dziur widać.
Teatr Wybrzeże w Gdańsku Wspólny pokój tekst: Konrad Hetel reż. Radek Stępień, scenografia: Konrad Hetel, Paweł Paciorek, kostiumy: Aleksandra Harasimowicz, muzyka: Dobrawa Czocher.